niedziela, 22 listopada 2009

Finał cz. 1


Na jednej z ławek wokół fontanny w Ogrodzie Saskim siedział staruszek. Z kieszeni płaszcza wyjął papierową torbę z ziarnem i zaczął sypać je na alejkę. Gołębie z placu Piłsudskiego natychmiast zleciały się i zaczęły dziobać, przepychając się i odpędzając mniejsze ptaki. Staruszek nie patrzył na nie. Sypał machinalnie i ostrożnie rozglądał się spod kaszkietu po okolicy.
Po kwadransie dostrzegł wreszcie wyczekiwaną osobę. Szła od strony ulicy Królewskiej, minęła plac zabaw i wolnym krokiem zbliżała się do fontanny. Wyglądała na rówieśnicę staruszka, ale zdawała się bardziej zmęczona życiem. Podeszła do ławki, niemal przepychając się między gołębiami, jak mały, słaby ptaszek. Usiadła z brzegu i milczała.
- Heleno? - mężczyzna przerwał ciszę - Masz coś dla mnie?
Helena Szablewska wyjęła z torby grubą kopertę formatu A4 i położyła ją na deskach ławki między nimi. Trzymała jeszcze przez chwilę dłoń na paczce, jakby nie była pewna, czy chce ją oddać. Wreszcie cofnęła rękę. Biskup Jan Morawski, zmieniony przez cywilny strój nie do poznania, zabrał i otworzył kopertę. Skrzywił się, widząc ręcznie zapisane kartki.
- Nie masz tego w pliku?
- Co? - stara czarownica wydawała się zaskoczona pytaniem. Najwyraźniej nie rozumiała, o co chodzi.
- Nieważne. To wszystko?
- Tak. Wszystkie członkinie Wielkiego Sabatu. Nazwiska, adresy, doświadczenie, specjalizacja, funkcje w Sabacie i stanowisko w Magick-Net. Pełne dossier.
- Brawo - pochwalił ją biskup. - Zadanie wykonane. Jesteś wolna.
- Jestem stara - westchnęła. - Zmęczona.
Helena zwiesiła głowę i wbiła wzrok w czubki butów. Palcami skubała guzik od jesionki, zbyt ciepłej na tę porę roku. Morawski widział, że kobieta zamierza go o coś poprosić.
- Czego chcesz? - zapytał.
- Niczego po sobie nie zostawię. Ale pomyślałam... może mógłbyś dać spokój tym sklepikom zielarskim? One niczemu nie szkodzą. To tylko zioła, a byłaby taka pamiątka, taki gest dla mojej siostry.
Biskup pokręcił głową.
- To tylko zioła - westchnął. - Słyszałem to, gdy twoja siostra zakładała Herbapol. Może i tak. Może wtedy były to tylko zioła. Ale sklepiki twojego Sabatu to nie są niewinne ziółka.  Ta młoda jędza, jakże jej?
- Jadwiga Anusz - podpowiedziała Szablewska.
- Ta Anusz organizuje wylęgarnię okultystycznych praktyk. Ziółka! - wykrzyknął, aż się gołębie spłoszyły - Narkotyki, demony, rozpusta i siedlisko zła. Wierz mi, wobec reszty podejmę kroki prawne, ale tej jednej nie daruję i wyślę do niej ludzi po staremu.
Zapadła cisza. Nie tak się umawiali. Denuncjacja miała doprowadzić do cywilizowanego zakończenia konfliktu. Morawski pożałował, że nie ugryzł się w porę w język. Ale wątpliwość Heleny okazała się dotyczyć czegoś innego.
- Czyli jeszcze nie wysłałeś? - zdziwiła się czarownica.
- Nie. A co?
- Jaga zniknęła. Nie daje znaku życia. Nie odwiedza mnie, nie dzwoni, telefonów nie odbiera.
- Nie mam z tym nic wspólnego.
- Może Kowalczuk?
- Może - biskup zagryzł wargi. Nie zamierzał zdradzać wykorzystanej do cna i bezużytecznej już agentce, że Kowalczuk też zniknął. - Może ma z tym jakiś związek. No cóż, odpocznij tu sobie - powiedział, wstając i poklepał ją po ramieniu. - Niedługo będzie po wszystkim.

* * *

Ksiądz Paweł Kowalczuk swego czasu odwiedził nadkomisarza Jarosława Bielaka w jego gabinecie. Do biskupa policjant musiał jednak pofatygować się osobiście. Daleko nie miał, pogoda była ładna. Zresztą sam chciał się spotkać, by wyjaśnić kilka spraw, więc zaproszenie do kurii było mu na rękę. Młody ksiądz z kancelarii poprowadził nadkomisarza korytarzem prosto do gabinetu biskupa, gdzie duchowny czekał już na policjanta w towarzystwie śniadego mężczyzny koło czterdziestki.
- Na wieki wieków amen - zaczął Morawski, nie słuchając nawet powitania Bielaka. - To ojciec Francesco, przedstawiciel nuncjusza. Jest Włochem, ale rozumie po polsku.
Ojciec Francesco skinął głową, ale nie wstał do powitania, nie wyciągnął ręki, nie powiedział ani słowa. Być może jego znajomość polskiego ograniczała się do strony biernej. Nadkomisarz usiadł na wskazanym krześle i poczekał, aż biskup wróci za swoje biurko.
- Czy zapoznał się pan z przesłanymi dokumentami?
- Tak, ekscelencjo.
- I jak się pan na to zapatruje?
- Policja monitoruje różne zagrożenia. Te sklepy również.
- To nie tylko sklepy.
- Tak, wiem, także produkcja. Ale nie stwierdziliśmy tam substancji zakazanych.
- A rozpusta?
- Nie stwierdzono materiałów podpadających pod jakikolwiek paragraf. Zresztą dzieci tam nie chodzą. Oferta skierowana jest raczej do osób dorosłych, głównie do kobiet. Można im zarzucić co najwyżej, że wyłudzają pieniądze za ułudę szczęścia, ale cóż - to nie jedyny podmiot na rynku, o jakim można to powiedzieć.
Biskup zapowietrzył się. Nie tak miała wyglądać ta rozmowa. Policjant popatrzył na niego, na milczącego ojca Francesco, znów na biskupa. Nic. Wreszcie uznał, że temat jest zamknięty i postanowił podjąć inny.
- Ja też mam kilka pytań do ekscelencji - powiedział. - Mieliśmy tu niedawno zagadkowe morderstwo, a właściwie trzy. Starsza pani została zaatakowana przez dwóch mężczyzn, zginęła. Jednak w desperackiej walce o życie udało jej się ranić napastników, i to śmiertelnie. Badamy wciąż hipotezę czwartej osoby na miejscu zbrodni.
- Podejrzewa pan, że ktoś w kurii może wiedzieć, kim była czwarta osoba? - ostrożnie zapytał Morawski.
- Na tak wiele szczęścia nie liczę, ale myślałem, że może ekscelencja podpowie coś w kwestii motywów napadu.
- Ja? Czemu?
- Bo udało nam się zidentyfikować napastników. To księża. Nie stąd, z Poznania...
Słowa policjanta przerwało głośne wciągnięcie powietrza przez ojca Francesco. Włoch wyprostował się w swoim fotelu i spojrzał pytająco na biskupa. Duchowny skulił się za biurkiem. Ta rozmowa zupełnie nie tak miała wyglądać.


--
kliku-kliku, Czytelniku:

sobota, 14 listopada 2009

Miłość i nienawiść cz. 4


Beatelsi śpiewali kiedyś piosenkę o nocy po dniu ciężkiej pracy. Jadwigę Anusz czekał właśnie dzień po nocy ciężkiej pracy. Poprzedniego wieczoru urządziła w swym apartamencie imprezę pożegnalną dla czarownic mających budować lokalne struktury Wielkiego Sabatu. Ideę integracji potraktowała bardzo poważnie i zużyła wiele mocy, by stworzyć wino wierności - miksturę gwarantującą, że żadna z emisariuszek nie wpadnie na pomysł założenia covenu niezależnego od centrali. Nie mogły to być proste czary wystarczające na utrzymanie kochanka. Wino miały pić czarownice, a uczynienie mikstury niewyczuwalną kosztowało naprawdę dużo energii. Nie wspominając o późniejszym spożyciu, bo dla uzyskania odpowiednich efektów trzeba było narzucić spore tempo picia, a obowiązek ten ciążył oczywiście na gospodyni.
Gwałtowny skurcz żołądka wysłał Jagę do toalety. Wyznała porcelanowemu spowiednikowi grzechy ostatniej nocy, przyjęła pokutę kilku jałowych prób wymiotowania przy pustym już żołądku, wreszcie z ulgą usiadła na podłodze, ocierając pot z czoła. Nie spodziewała się, że zarządzanie dużym zespołem może być tak trudne. Po kilku minutach odpoczynku podniosła się i ruszyła do kuchni, by poszukać jakichś środków zaradczych.
Minęła lustro w korytarzu. Cofnęła się i obejrzała swoje odbicie. Jak z obrazka - pomyślała. Czarne włosy w nieładzie, blada cera, podkrążone oczy, wykrzywione usta. Podręcznikowa czarownica. Spróbowała zrobić coś ze swoją fryzurą, ale już po jednej próbie, widząc daremność starań, zrezygnowała. Dowlokła się wreszcie do kuchni i sięgnęła do lodówki po napój izotoniczny, w który przewidująco się zaopatrzyła. Ledwie zdołała uporać się z zakrętką, gdy zadzwonił domofon. Wściekła na wwiercający się w mózg sygnał podniosła słuchawkę z zamiarem ryknięcia do niej. Z jej ust wydobyła jednak tylko słaby jęk.
- Tak?
- Dzień dobry pani, tu konsjerż Patryk - Patryk był najsłodszym i najgłupszym z recepcjonistów obsługujących apartamentowiec Jagi. - Przyjechał kurier z paczką... Co? - zapytał kogoś poza słuchawką. - Nie, przepraszam, z dokumentami. Mam je przyjąć?
- Nie. Niech wejdzie i zostawi je na stoliku w przedpokoju - powiedziała czarownica.
Otworzyła drzwi i popijając z butelki, poszła do garderoby po szlafrok.
Kroki, które po chwili usłyszała w korytarzu, wskazywały, że kurier nie radził sobie z prostymi poleceniami. Zamiast wejść i wyjść kręcił się po apartamencie.
- Kazałam zostawić papiery na stoliku - zawołała Jaga.
Kroki zaczęły się zbliżać.
- Przepraszam, ale trzeba podpisać - powiedział Paweł Kowalczuk wchodząc do sypialni. - I zapieczętować.
Czarownica rozejrzała się za jakimkolwiek źródłem mocy. Jedynym, jakie znalazła była mała jaspisowa figurka na toaletce. Ale między Jagą a toaletką znajdowało się łóżko i ksiądz-intruz. Puściła poły szlafroka, pozwalając im rozchylić się swobodnie, by rozproszyć duchownego.
- Ksiądz tak sam przychodzi? - zapytała powoli obchodząc łóżko. - Czuję się niedoceniona. A mnie nie wolno nie doceniać.
Kowalczuk powoli obracał się w miejscu, by wciąż stać przodem do czarownicy, ale od toaletki nie odchodził. Zdawał się też nie zwracać uwagi na odsłonięte ciało. Patrzył jak gdyby nie na wiedźmę, a przez nią. Wyglądał na skupionego i bardzo dobrze przygotowanego. Jaga rzuciła się w lewo, po czym nagle skręciła w prawo usiłując tym zwodem obiec księdza. Prawie jej się udało, ale wyciągnięta ręka duchownego objęła ją na wysokości biodra. Wskutek szarpnięcia oboje upadli na łóżko.
Kowalczuk znalazł się na górze, ale pozycja nie była zwycięska. To czarownica obejmowała go udami, zyskując przewagę manewrowania. Męskie ciało - choć stare i nieprzychylne - pomogło jej zogniskować resztki energii w czakrze genitalnej. Uderzyła stamtąd, niczym strzałem z biodra zrzucając księdza z siebie. Ten jednak, spadając, zdołał złapać ją za szlafrok i pociągnąć za sobą. W locie z wysokiego materaca wykonali pełen obrót i wylądowali na podłodze w tej samej pozycji, w której przed chwilą byli na łóżku. Tym razem jednak uderzenie plecami o twarde deski z czarnego dębu pozbawiło Jagę tchu. Napastnik wykorzystał moment osłabienia, zepchnął jej kolana ze swoich bioder i usiadł na czarownicy okrakiem. Zaraz też chwycił ją za włosy i dwukrotnie uderzył głową jędzy o podłogę.
- No - mruknął patrząc na oszołomioną i bezwładną kobietę.
Z kieszeni marynarki wyjął metalowy pojemnik ze świętym olejem i zanurzył w nim kciuk. Kolejno kreślił znak krzyża na czole, ustach i odsłoniętej piersi czarownicy powtarzając mszalną formułkę.
- W myśli, w mowie, w sercu - i znowu, co i rusz zanurzając palec w oleju, - w myśli, w mowie, w sercu.
Nic się nie działo. Jędza powoli otworzyła oczy. Zaczęła się śmiać.
- Kocha, lubi, szanuje. Nie chce, nie dba, żartuje. W myśli, w mowie, w sercu. Na ślubnym kobiercu - przedrzeźniała duchownego. - Te wasze dziecinne wyliczanki to za mało, żeby mnie powstrzymać.
Zaparła się piętami o podłogę i wyrzuciła biodra w górę. Kowalczuk utrzymał równowagę, ale czarownica wsunęła się głębiej pod niego. Wreszcie mogła zgiąć się w biodrach na tyle, by sięgnąć stopami aż do szyi księdza i pociągnąć. Zaskoczony poleciał do tyłu, rozpaczliwie machając rękami i gubiąc pojemnik z olejem. Jaga natychmiast wskoczyła na niego, obejmując udami szyję duchownego i dusząc go. Usiłował ugryźć ją, ale jedwab szlafroka zatkał mu usta. Wyćwiczone na siłowni nogi zaciskały się mocniej i mocniej, aż drgawki Kowalczuka ustały.
Jaga klęczała jeszcze chwilę, upewniając się, że intruz nie żyje. Zeszła z niego, ale pozostała na kolanach - nie miała siły się podnieść. Na czworakach pokonała dwa kroki dzielące ją od łóżka i sięgnęła w górę, by się na nie wspiąć. Nie zdołała. Twardy but wbił się między jej łopatki, przygważdżając czarownicę do ziemi.
- Podobno mam w sobie coś z hieny - usłyszała nad sobą głos Antoniego Padewskiego. - Kiedyś myślałem, że chodzi o okradanie trupów. Teraz wydaje mi się, że to raczej kwestia czekania, aż ofiara będzie osłabiona.
Jeszcze raz docisnął butem, po czym przyklęknął nad wiedźmą, a właściwie na niej. Odciągnął jej głowę do tyłu, aż coś zatrzeszczało w karku. Prawą ręką starannie nakreślił sigile na czubku głowy, czole i gardle kobiety. Przygiął wiedźmę za kark z powrotem w dół, uderzając jej twarzą o podłogę. Odwrócił ją na plecy. Z rozbitego nosa czarownicy zaczęła sączyć się krew, ale mało go to obchodziło. Metodycznie nakładał sigile na czakry serca i żołądka. Korzystając z nagości kobiety szybko uporał się też z czakrą genitalną i czakrą podstawy.
W końcu usiadł na łóżku i patrzył wyczekująco na leżącą u stóp ofiarę. Na próżno. Żadnych objawów gwałtownego starzenia, żadnych odkrywających się ułomności.
- Naprawdę jesteś taka młoda? - zdziwił się. - To dobrze. Może jeszcze znajdziesz męża i spędzisz uczciwie resztę życia. Trupa księdza ci zostawiam. Sama zabiłaś, sama sobie posprzątaj.
Rozejrzał się po pokoju, zabrał na pamiątkę jaspisową figurkę z toaletki i wyszedł. Jaga powoli zwinęła się na podłodze do pozycji embrionalnej i zaczęła płakać.


--
kliku-kliku, Czytelniku:

poniedziałek, 2 listopada 2009

Miłość i nienawiść cz. 3


Gabinet biskupa Jana Morawskiego nigdy wcześniej nie onieśmielał Pawła Kowalczuka. Przeciwnie, ambitny ksiądz przymierzał się pomału do objęcia schedy po starym. Ostatnie wydarzenia wprowadziły w te oczekiwania pewien rozdźwięk. Z jednej strony Kowalczuk nagle przestał odnosić sukcesy i jego pozycja osłabła. Z drugiej - czarownice najwyraźniej rozochociły się i Kościół potrzebował do walki z nimi człowieka czynu, a nie starca, który może i miał jakiś plan lata temu, ale jakoś nigdy go nie zrealizował, a może wręcz o nim zapomniał.
Biskup siedział jak zwykle w fotelu przy oknie i nie patrzył na rozmówcę.
- Masz martwego asystenta i wariatkę, która rozbija się po mieście twoim samochodem - powitał księdza surowo. - Załatw to. Szybko i dyskretnie.
- Tak jest, ekscelencjo.
Kowalczuk postanowił zmienić niewygodny temat i położył na biurku przyniesione papiery.
- Mam nowe dokumenty dotyczące czarownic - powiedział.
- Nie chcę tego czytać - Morawski pozostał niewzruszony w fotelu. - Opowiedz mi.
- Zdobyłem kopię projektu, z jakim czarownice wystąpiły o dotacje unijne.
- Ciągnie swój do swego - westchnął biskup. - O cóż wnioskują?
- O pieniądze. Zakładają klaster produkcyjno-usługowo-handlowy Magick-Net. Zamierzają uprawiać zioła, przygotowywać dekokty i sprzedawać to wszystko, świadcząc przy okazji usługi w zakresie doradztwa dla kobiet.
- Ładny eufemizm na wróżbiarstwo. Dostaną pieniądze?
- Obawiam się, że tak. Jest drobna przedsiębiorczość, jest grupa producencka, jest aktywizacja zawodowa kobiet i osób po 45 roku życia, jest ekologia, jest nawet nawiązanie do korzeni kulturowych Europy.
- To nowość. Zawsze sądziłem, że to Kościół stanowi korzenie kulturowe Europy, a nie czarownice.
- Urzędnicy unijni mają inne zdanie, ekscelencjo.
- Dobrze - biskup wstał i podszedł w końcu do biurka. - Bardzo dobrze. Wszystko zgodnie z planem.
Kowalczuk popatrzył zdziwiony na przełożonego. Projekt zaniesienia czarów pod strzechy za pieniądze podatników raczej nie wydawał mu się dobrą wiadomością. Czyżby biskup rzeczywiście miał jakiś plan?
- Każdy ma swoją czarownicę do upolowania. Urzędnicy też - kontynuował Morawski. - Te ziółka, które one zamierzają uprawiać, to nie rumianek przecież. Znajdzie się belladonna, znajdzie się szałwia wieszcza. I znajdą się one - wyciągnął z szuflady inny dokument, - drogi przyjacielu, na wykazie substancji zakazanych. Też mam kopię projektu. Projektu ustawy.
Przewidział to - zdumiał się Kowalczuk. Przewidział i przeciwdziałał.
- Wycofają te zioła - zauważył szybko. - Poradzą sobie bez nich.
- Mówimy o polowaniu na czarownice - przypomniał biskup. - Pozbędą się ziół, ale nie etykietki propagatorek narkomanii.
Morawski sięgnął wreszcie po przyniesione przez Kowalczuka dokumenty. Przekartkował je, po czym wskazał jedno nazwisko w danych kontaktowych.
- Usuń tę jędzę - powiedział. - Resztę zostaw mnie.
- Oczywiście, ekscelencjo.
Ksiądz Paweł wyszedł z gabinetu i ruszył korytarzem do swojego biura. Gabinet biskupa oddalał się, nie tylko fizycznie, ale i metaforycznie. Stary wciąż miał ikrę, miał pomysł i działał. Kowalczuk nie wiedział, co czuje. Żałował, że wymarzona zmiana na stanowisku nie ziści się prędko. Cieszył się, że zadadzą wiedźmom silny cios. Nie wiedział, co czuje, więc postanowił działać.


--
kliku-kliku, Czytelniku: