piątek, 4 grudnia 2009

Ostatnia strona okładki


Postanowiłem dołożyć tę stronę ze względu na nowych czytelników. Bez niej lądowaliby bezpośrednio na ostatniej stronie tej opowieści poznając jej zakończenie już w pierwszym kontakcie z Sigillum Diaboli.

Zapraszam do lektury - od początku, od pierwszej notki najdalej w archiwum. I zapraszam do odwiedzania Sigillum Diaboli 2 - kontynuacji mojej opowieści, której pierwsze odcinki planowane są na koniec grudnia 2009 / początek stycznia 2010.


--
kliku-kliku, Czytelniku:

czwartek, 3 grudnia 2009

Finał cz. 2


W małej winiarni w zaułkach Starówki Anna Mróz i Marzena Laskowska raczyły się butelką argentyńskiego merlot. Choć raczyły się to nie jest dobre słowo. Wino wybrały szybko, bez zastanowienia. Chciały po prostu napić się i pogadać. Ruda czarownica była w rozterce.
- Trzymasz się? - zapytała Anna.
- I tak i nie. Sama nie wiem. Poszłam za Jagą, żeby się nie bać, a teraz boję się jeszcze bardziej.
- Dlaczego? Sabat się rozpadł, ale to jeszcze nie koniec świata. Jesteś mniej więcej w tym samym miejscu, co kilka tygodni temu. Niezależna. Możesz odbudować swój mały sabacik i żyć dalej.
Marzena żachnęła się, rzucając burzą loków i omal nie strącając kieliszków.
- Nie jestem w tym samym miejscu. Helena Szablewska okazała się agentką biskupa Morawskiego. Wie o nas wszystko. I wszystko mu powiedziała.
- Wie wszystko i zawsze wiedziała. Zawsze. Nie miałyśmy przed nią tajemnic od kilkudziesięciu lat. Problemem biskupa nie był brak informacji. On po prostu nie miał dość ludzi, dość władzy, dość społecznego przyzwolenia, żeby coś zrobić. Łapał pojedyncze czarownice, najgroźniejsze według jego pokrętnych kryteriów. A teraz nawet tego nie zrobi, bo go odwołano.
- Odwołano? - zdziwiła się Marzena.
- Przeszedł na przymusową emeryturę. Siedzi gdzieś na prowincji, w domu księdza seniora. Może co najwyżej muchy łapać. - Anna wzięła koleżankę za rękę uspokajającym gestem. - Poszukaj klientek i odbuduj sabat, czy też coven, jak mówisz. Żyj.
Marzena Laskowska odchyliła się na oparcie i przez półprzymknięte powieki patrzyła w sufit. Jej głowa wypełniła się wspomnieniami dobrych lat i planami na niedaleką przyszłość. Obdzwoni znajome, znajdzie kilka znudzonych a zamożnych żon swoich mężów. Da im tajemnicę, urodę i romans, a w zamian weźmie komfort i zbytek. Mmm - pomyślała - chyba stać mnie na kolejną butelkę wina. Lepszego wina.

* * *

Popielniczka, nad którą unosiła się eteryczna postać Zuzanny Kanak, stała na stole, żeby stara czarownica mogła sobie powyglądać przez okno. Samo okno zasłonięte było firanką. Dzięki temu ze środka widać było, co się dzieje na ulicy, ale nie na odwrót. Czarownica, najwyraźniej znudzona oglądaniem przechodniów, unosiła się w pozycji siedzącej z zamkniętymi oczami. Nazywała to medytacją, choć nigdy nie przeszkadzało jej to prowadzić równocześnie rozmów z Antonim. Mężczyzna wrócił właśnie z kolejnej wyprawy.
- Przyniosłeś coś? - zapytała.
- Nie - mruknął. - Ale załatwiłem kilka spraw.
- Wziąłbyś się za robotę. Wychodzisz, coś załatwiasz, ale niczego nie przynosisz. Ani klejnotów do wyceny, ani pamiętników, ani nic.
- O, właśnie. Dobrze, że mi przypomniałaś. Mam coś na pamiątkę.
Wyjął zza pazuchy jaspisową figurkę i zważył ją w dłoni. Była bardzo lekka. Obejrzał postać tańczącej kobiety i spróbował policzyć jej ręce - zwielokrotnione bądź to dla podkreślenia ruchu, bądź z sympatii dla bogini Kali. Za każdym razem wychodziła mu inna liczba, za każdym razem - nieparzysta.
- Pokaż - powiedziała Zuza.
- Nie będę jej sprzedawał.
- Nie szkodzi, pokaż - poprosiła.
Antoni postawił figurkę na stoliku przed czarownicą i poszedł do szafy odwiesić marynarkę. Gdy wrócił zielona tancerka była w rękach jarzącej się coraz silniejszym niebieskim światłem Zuzanny. W rękach - uniesiona do góry! Czarownica odzyskiwała materialną postać.
- Kurwa, bateryjka! - rzucił się naprzód, by wyrwać Zuzie rezerwuar mocy Jagody Anusz, którego głupio nie sprawdził.
Za późno. Czarownica obróciła się, zasłaniając statuetkę własnym, świeżo odzyskanym ciałem. Z tego obrotu rąbnęła mężczyznę figurką w głowę i zeskoczyła ze stołu. Antoni zatoczył się, przyłożył ręce do czoła, ale nie stracił przytomności. Cios staruszki był zbyt słaby, by go ogłuszyć. Stali naprzeciw siebie, Zuza z figurką wyciągniętą przed siebie jak sztylet, Padewski z jedną dłonią przy głowie, a drugą rozcapierzoną w geście wyrażającym chęć duszenia.
- I co teraz? - zapytała czarownica.
- Powinienem cię zapieczętować.
- W moim wieku równie dobrze mógłbyś mnie zabić. Nawet lepiej, mniej roboty. Zamierzasz?
- Raczej nie - westchnął zrezygnowany. - Jesteś nieszkodliwą wariatką. Puszczę cię wolno. Możesz iść.
Zuzanna wyprostowała się, opuściła statuetkę, wreszcie odstawiła ją na stojący obok regał.
- Zaraz, zaraz - powiedziała. - To mój dom. Ty możesz sobie iść.
- Niby dokąd?
- A co mnie to obchodzi? Jak ty mnie puszczałeś wolno w łaskawości swojej, to się nie pytałeś dokąd pójdę. Idź sobie choćby do świeżo odnalezionej mamusi. Popierze ci, poprasuje, jakiś obiad zrobi.
- Nie tracisz rezonu - Padewski roześmiał się i machnął ręką. - Dobra. Spakuję się.

* * *

Czarne audi A6, przytarte w kilku miejscach, zajechało z piskiem pod apartamentowiec. Karolina Maślak wyskoczyła z krzywo zaparkowanego wozu i wbiegła do holu. Konsjerż chciał ją zatrzymać, ale minęła go bez jednego słowa. Głupia kurewka - pomyślał, biorąc dziewczynę za utrzymankę któregoś z mieszkańców i spojrzał na porysowany samochód, - tyle dobra się marnuje. Tymczasem Karolina wsiadła do windy i pojechała w górę, do Jagi. Jej adres znalazła na krótkiej, niestety, liście w portfelu księdza Jakuba. Krótkiej i zawodnej - wcześniej sprawdzone mieszkania były puste, niektóre otwarte i najwyraźniej opuszczone w pośpiechu.
Zapukała i weszła do środka, nie czekając na odpowiedź. Słusznie, nie doczekałaby się. Jadwiga Anusz leżała w szlafroku na ogromnym łóżku, rozczochrana, pobladła, w niemym stuporze. Spod łóżka wystawały nogi wyraźnie już śmierdzącego trupa.
- Wstawaj! - krzyknęła Karolina. - Wstawaj jędzo, zwijamy się!
Szarpnięta za rękę Jaga uniosła się posłusznie do pozycji siedzącej i znów w niej zastygła.
- Wstawaj! - dziewczyna uklękła przed czarownicą, uniosła jej palcami powiekę, spoliczkowała dwukrotnie. - Jedziemy, trupa tu masz!
Jadwiga otworzyła i zamknęła usta. Nie potrafiła powiedzieć ani słowa, zresztą nie wiedziała nawet, co ma powiedzieć. Karolina wstała, wyjęła z szafy wybrany na chybił-trafił płaszcz i rzuciła go na łóżko.
- Ubieraj się! - rozkazała, po czym sama zaczęła zdzierać z Jagi szlafrok.
Wcisnęła nagie ręce czarownicy w rękawy płaszcza, po czym prawie gołą i zupełnie bosą wywlokła z apartamentu.
- Jedziesz ze mną - powiedziała, prowadząc Jagodę pod rękę. - Musisz mnie wszystkiego nauczyć.

KONIEC

--
kliku-kliku, Czytelniku:

niedziela, 22 listopada 2009

Finał cz. 1


Na jednej z ławek wokół fontanny w Ogrodzie Saskim siedział staruszek. Z kieszeni płaszcza wyjął papierową torbę z ziarnem i zaczął sypać je na alejkę. Gołębie z placu Piłsudskiego natychmiast zleciały się i zaczęły dziobać, przepychając się i odpędzając mniejsze ptaki. Staruszek nie patrzył na nie. Sypał machinalnie i ostrożnie rozglądał się spod kaszkietu po okolicy.
Po kwadransie dostrzegł wreszcie wyczekiwaną osobę. Szła od strony ulicy Królewskiej, minęła plac zabaw i wolnym krokiem zbliżała się do fontanny. Wyglądała na rówieśnicę staruszka, ale zdawała się bardziej zmęczona życiem. Podeszła do ławki, niemal przepychając się między gołębiami, jak mały, słaby ptaszek. Usiadła z brzegu i milczała.
- Heleno? - mężczyzna przerwał ciszę - Masz coś dla mnie?
Helena Szablewska wyjęła z torby grubą kopertę formatu A4 i położyła ją na deskach ławki między nimi. Trzymała jeszcze przez chwilę dłoń na paczce, jakby nie była pewna, czy chce ją oddać. Wreszcie cofnęła rękę. Biskup Jan Morawski, zmieniony przez cywilny strój nie do poznania, zabrał i otworzył kopertę. Skrzywił się, widząc ręcznie zapisane kartki.
- Nie masz tego w pliku?
- Co? - stara czarownica wydawała się zaskoczona pytaniem. Najwyraźniej nie rozumiała, o co chodzi.
- Nieważne. To wszystko?
- Tak. Wszystkie członkinie Wielkiego Sabatu. Nazwiska, adresy, doświadczenie, specjalizacja, funkcje w Sabacie i stanowisko w Magick-Net. Pełne dossier.
- Brawo - pochwalił ją biskup. - Zadanie wykonane. Jesteś wolna.
- Jestem stara - westchnęła. - Zmęczona.
Helena zwiesiła głowę i wbiła wzrok w czubki butów. Palcami skubała guzik od jesionki, zbyt ciepłej na tę porę roku. Morawski widział, że kobieta zamierza go o coś poprosić.
- Czego chcesz? - zapytał.
- Niczego po sobie nie zostawię. Ale pomyślałam... może mógłbyś dać spokój tym sklepikom zielarskim? One niczemu nie szkodzą. To tylko zioła, a byłaby taka pamiątka, taki gest dla mojej siostry.
Biskup pokręcił głową.
- To tylko zioła - westchnął. - Słyszałem to, gdy twoja siostra zakładała Herbapol. Może i tak. Może wtedy były to tylko zioła. Ale sklepiki twojego Sabatu to nie są niewinne ziółka.  Ta młoda jędza, jakże jej?
- Jadwiga Anusz - podpowiedziała Szablewska.
- Ta Anusz organizuje wylęgarnię okultystycznych praktyk. Ziółka! - wykrzyknął, aż się gołębie spłoszyły - Narkotyki, demony, rozpusta i siedlisko zła. Wierz mi, wobec reszty podejmę kroki prawne, ale tej jednej nie daruję i wyślę do niej ludzi po staremu.
Zapadła cisza. Nie tak się umawiali. Denuncjacja miała doprowadzić do cywilizowanego zakończenia konfliktu. Morawski pożałował, że nie ugryzł się w porę w język. Ale wątpliwość Heleny okazała się dotyczyć czegoś innego.
- Czyli jeszcze nie wysłałeś? - zdziwiła się czarownica.
- Nie. A co?
- Jaga zniknęła. Nie daje znaku życia. Nie odwiedza mnie, nie dzwoni, telefonów nie odbiera.
- Nie mam z tym nic wspólnego.
- Może Kowalczuk?
- Może - biskup zagryzł wargi. Nie zamierzał zdradzać wykorzystanej do cna i bezużytecznej już agentce, że Kowalczuk też zniknął. - Może ma z tym jakiś związek. No cóż, odpocznij tu sobie - powiedział, wstając i poklepał ją po ramieniu. - Niedługo będzie po wszystkim.

* * *

Ksiądz Paweł Kowalczuk swego czasu odwiedził nadkomisarza Jarosława Bielaka w jego gabinecie. Do biskupa policjant musiał jednak pofatygować się osobiście. Daleko nie miał, pogoda była ładna. Zresztą sam chciał się spotkać, by wyjaśnić kilka spraw, więc zaproszenie do kurii było mu na rękę. Młody ksiądz z kancelarii poprowadził nadkomisarza korytarzem prosto do gabinetu biskupa, gdzie duchowny czekał już na policjanta w towarzystwie śniadego mężczyzny koło czterdziestki.
- Na wieki wieków amen - zaczął Morawski, nie słuchając nawet powitania Bielaka. - To ojciec Francesco, przedstawiciel nuncjusza. Jest Włochem, ale rozumie po polsku.
Ojciec Francesco skinął głową, ale nie wstał do powitania, nie wyciągnął ręki, nie powiedział ani słowa. Być może jego znajomość polskiego ograniczała się do strony biernej. Nadkomisarz usiadł na wskazanym krześle i poczekał, aż biskup wróci za swoje biurko.
- Czy zapoznał się pan z przesłanymi dokumentami?
- Tak, ekscelencjo.
- I jak się pan na to zapatruje?
- Policja monitoruje różne zagrożenia. Te sklepy również.
- To nie tylko sklepy.
- Tak, wiem, także produkcja. Ale nie stwierdziliśmy tam substancji zakazanych.
- A rozpusta?
- Nie stwierdzono materiałów podpadających pod jakikolwiek paragraf. Zresztą dzieci tam nie chodzą. Oferta skierowana jest raczej do osób dorosłych, głównie do kobiet. Można im zarzucić co najwyżej, że wyłudzają pieniądze za ułudę szczęścia, ale cóż - to nie jedyny podmiot na rynku, o jakim można to powiedzieć.
Biskup zapowietrzył się. Nie tak miała wyglądać ta rozmowa. Policjant popatrzył na niego, na milczącego ojca Francesco, znów na biskupa. Nic. Wreszcie uznał, że temat jest zamknięty i postanowił podjąć inny.
- Ja też mam kilka pytań do ekscelencji - powiedział. - Mieliśmy tu niedawno zagadkowe morderstwo, a właściwie trzy. Starsza pani została zaatakowana przez dwóch mężczyzn, zginęła. Jednak w desperackiej walce o życie udało jej się ranić napastników, i to śmiertelnie. Badamy wciąż hipotezę czwartej osoby na miejscu zbrodni.
- Podejrzewa pan, że ktoś w kurii może wiedzieć, kim była czwarta osoba? - ostrożnie zapytał Morawski.
- Na tak wiele szczęścia nie liczę, ale myślałem, że może ekscelencja podpowie coś w kwestii motywów napadu.
- Ja? Czemu?
- Bo udało nam się zidentyfikować napastników. To księża. Nie stąd, z Poznania...
Słowa policjanta przerwało głośne wciągnięcie powietrza przez ojca Francesco. Włoch wyprostował się w swoim fotelu i spojrzał pytająco na biskupa. Duchowny skulił się za biurkiem. Ta rozmowa zupełnie nie tak miała wyglądać.


--
kliku-kliku, Czytelniku:

sobota, 14 listopada 2009

Miłość i nienawiść cz. 4


Beatelsi śpiewali kiedyś piosenkę o nocy po dniu ciężkiej pracy. Jadwigę Anusz czekał właśnie dzień po nocy ciężkiej pracy. Poprzedniego wieczoru urządziła w swym apartamencie imprezę pożegnalną dla czarownic mających budować lokalne struktury Wielkiego Sabatu. Ideę integracji potraktowała bardzo poważnie i zużyła wiele mocy, by stworzyć wino wierności - miksturę gwarantującą, że żadna z emisariuszek nie wpadnie na pomysł założenia covenu niezależnego od centrali. Nie mogły to być proste czary wystarczające na utrzymanie kochanka. Wino miały pić czarownice, a uczynienie mikstury niewyczuwalną kosztowało naprawdę dużo energii. Nie wspominając o późniejszym spożyciu, bo dla uzyskania odpowiednich efektów trzeba było narzucić spore tempo picia, a obowiązek ten ciążył oczywiście na gospodyni.
Gwałtowny skurcz żołądka wysłał Jagę do toalety. Wyznała porcelanowemu spowiednikowi grzechy ostatniej nocy, przyjęła pokutę kilku jałowych prób wymiotowania przy pustym już żołądku, wreszcie z ulgą usiadła na podłodze, ocierając pot z czoła. Nie spodziewała się, że zarządzanie dużym zespołem może być tak trudne. Po kilku minutach odpoczynku podniosła się i ruszyła do kuchni, by poszukać jakichś środków zaradczych.
Minęła lustro w korytarzu. Cofnęła się i obejrzała swoje odbicie. Jak z obrazka - pomyślała. Czarne włosy w nieładzie, blada cera, podkrążone oczy, wykrzywione usta. Podręcznikowa czarownica. Spróbowała zrobić coś ze swoją fryzurą, ale już po jednej próbie, widząc daremność starań, zrezygnowała. Dowlokła się wreszcie do kuchni i sięgnęła do lodówki po napój izotoniczny, w który przewidująco się zaopatrzyła. Ledwie zdołała uporać się z zakrętką, gdy zadzwonił domofon. Wściekła na wwiercający się w mózg sygnał podniosła słuchawkę z zamiarem ryknięcia do niej. Z jej ust wydobyła jednak tylko słaby jęk.
- Tak?
- Dzień dobry pani, tu konsjerż Patryk - Patryk był najsłodszym i najgłupszym z recepcjonistów obsługujących apartamentowiec Jagi. - Przyjechał kurier z paczką... Co? - zapytał kogoś poza słuchawką. - Nie, przepraszam, z dokumentami. Mam je przyjąć?
- Nie. Niech wejdzie i zostawi je na stoliku w przedpokoju - powiedziała czarownica.
Otworzyła drzwi i popijając z butelki, poszła do garderoby po szlafrok.
Kroki, które po chwili usłyszała w korytarzu, wskazywały, że kurier nie radził sobie z prostymi poleceniami. Zamiast wejść i wyjść kręcił się po apartamencie.
- Kazałam zostawić papiery na stoliku - zawołała Jaga.
Kroki zaczęły się zbliżać.
- Przepraszam, ale trzeba podpisać - powiedział Paweł Kowalczuk wchodząc do sypialni. - I zapieczętować.
Czarownica rozejrzała się za jakimkolwiek źródłem mocy. Jedynym, jakie znalazła była mała jaspisowa figurka na toaletce. Ale między Jagą a toaletką znajdowało się łóżko i ksiądz-intruz. Puściła poły szlafroka, pozwalając im rozchylić się swobodnie, by rozproszyć duchownego.
- Ksiądz tak sam przychodzi? - zapytała powoli obchodząc łóżko. - Czuję się niedoceniona. A mnie nie wolno nie doceniać.
Kowalczuk powoli obracał się w miejscu, by wciąż stać przodem do czarownicy, ale od toaletki nie odchodził. Zdawał się też nie zwracać uwagi na odsłonięte ciało. Patrzył jak gdyby nie na wiedźmę, a przez nią. Wyglądał na skupionego i bardzo dobrze przygotowanego. Jaga rzuciła się w lewo, po czym nagle skręciła w prawo usiłując tym zwodem obiec księdza. Prawie jej się udało, ale wyciągnięta ręka duchownego objęła ją na wysokości biodra. Wskutek szarpnięcia oboje upadli na łóżko.
Kowalczuk znalazł się na górze, ale pozycja nie była zwycięska. To czarownica obejmowała go udami, zyskując przewagę manewrowania. Męskie ciało - choć stare i nieprzychylne - pomogło jej zogniskować resztki energii w czakrze genitalnej. Uderzyła stamtąd, niczym strzałem z biodra zrzucając księdza z siebie. Ten jednak, spadając, zdołał złapać ją za szlafrok i pociągnąć za sobą. W locie z wysokiego materaca wykonali pełen obrót i wylądowali na podłodze w tej samej pozycji, w której przed chwilą byli na łóżku. Tym razem jednak uderzenie plecami o twarde deski z czarnego dębu pozbawiło Jagę tchu. Napastnik wykorzystał moment osłabienia, zepchnął jej kolana ze swoich bioder i usiadł na czarownicy okrakiem. Zaraz też chwycił ją za włosy i dwukrotnie uderzył głową jędzy o podłogę.
- No - mruknął patrząc na oszołomioną i bezwładną kobietę.
Z kieszeni marynarki wyjął metalowy pojemnik ze świętym olejem i zanurzył w nim kciuk. Kolejno kreślił znak krzyża na czole, ustach i odsłoniętej piersi czarownicy powtarzając mszalną formułkę.
- W myśli, w mowie, w sercu - i znowu, co i rusz zanurzając palec w oleju, - w myśli, w mowie, w sercu.
Nic się nie działo. Jędza powoli otworzyła oczy. Zaczęła się śmiać.
- Kocha, lubi, szanuje. Nie chce, nie dba, żartuje. W myśli, w mowie, w sercu. Na ślubnym kobiercu - przedrzeźniała duchownego. - Te wasze dziecinne wyliczanki to za mało, żeby mnie powstrzymać.
Zaparła się piętami o podłogę i wyrzuciła biodra w górę. Kowalczuk utrzymał równowagę, ale czarownica wsunęła się głębiej pod niego. Wreszcie mogła zgiąć się w biodrach na tyle, by sięgnąć stopami aż do szyi księdza i pociągnąć. Zaskoczony poleciał do tyłu, rozpaczliwie machając rękami i gubiąc pojemnik z olejem. Jaga natychmiast wskoczyła na niego, obejmując udami szyję duchownego i dusząc go. Usiłował ugryźć ją, ale jedwab szlafroka zatkał mu usta. Wyćwiczone na siłowni nogi zaciskały się mocniej i mocniej, aż drgawki Kowalczuka ustały.
Jaga klęczała jeszcze chwilę, upewniając się, że intruz nie żyje. Zeszła z niego, ale pozostała na kolanach - nie miała siły się podnieść. Na czworakach pokonała dwa kroki dzielące ją od łóżka i sięgnęła w górę, by się na nie wspiąć. Nie zdołała. Twardy but wbił się między jej łopatki, przygważdżając czarownicę do ziemi.
- Podobno mam w sobie coś z hieny - usłyszała nad sobą głos Antoniego Padewskiego. - Kiedyś myślałem, że chodzi o okradanie trupów. Teraz wydaje mi się, że to raczej kwestia czekania, aż ofiara będzie osłabiona.
Jeszcze raz docisnął butem, po czym przyklęknął nad wiedźmą, a właściwie na niej. Odciągnął jej głowę do tyłu, aż coś zatrzeszczało w karku. Prawą ręką starannie nakreślił sigile na czubku głowy, czole i gardle kobiety. Przygiął wiedźmę za kark z powrotem w dół, uderzając jej twarzą o podłogę. Odwrócił ją na plecy. Z rozbitego nosa czarownicy zaczęła sączyć się krew, ale mało go to obchodziło. Metodycznie nakładał sigile na czakry serca i żołądka. Korzystając z nagości kobiety szybko uporał się też z czakrą genitalną i czakrą podstawy.
W końcu usiadł na łóżku i patrzył wyczekująco na leżącą u stóp ofiarę. Na próżno. Żadnych objawów gwałtownego starzenia, żadnych odkrywających się ułomności.
- Naprawdę jesteś taka młoda? - zdziwił się. - To dobrze. Może jeszcze znajdziesz męża i spędzisz uczciwie resztę życia. Trupa księdza ci zostawiam. Sama zabiłaś, sama sobie posprzątaj.
Rozejrzał się po pokoju, zabrał na pamiątkę jaspisową figurkę z toaletki i wyszedł. Jaga powoli zwinęła się na podłodze do pozycji embrionalnej i zaczęła płakać.


--
kliku-kliku, Czytelniku:

poniedziałek, 2 listopada 2009

Miłość i nienawiść cz. 3


Gabinet biskupa Jana Morawskiego nigdy wcześniej nie onieśmielał Pawła Kowalczuka. Przeciwnie, ambitny ksiądz przymierzał się pomału do objęcia schedy po starym. Ostatnie wydarzenia wprowadziły w te oczekiwania pewien rozdźwięk. Z jednej strony Kowalczuk nagle przestał odnosić sukcesy i jego pozycja osłabła. Z drugiej - czarownice najwyraźniej rozochociły się i Kościół potrzebował do walki z nimi człowieka czynu, a nie starca, który może i miał jakiś plan lata temu, ale jakoś nigdy go nie zrealizował, a może wręcz o nim zapomniał.
Biskup siedział jak zwykle w fotelu przy oknie i nie patrzył na rozmówcę.
- Masz martwego asystenta i wariatkę, która rozbija się po mieście twoim samochodem - powitał księdza surowo. - Załatw to. Szybko i dyskretnie.
- Tak jest, ekscelencjo.
Kowalczuk postanowił zmienić niewygodny temat i położył na biurku przyniesione papiery.
- Mam nowe dokumenty dotyczące czarownic - powiedział.
- Nie chcę tego czytać - Morawski pozostał niewzruszony w fotelu. - Opowiedz mi.
- Zdobyłem kopię projektu, z jakim czarownice wystąpiły o dotacje unijne.
- Ciągnie swój do swego - westchnął biskup. - O cóż wnioskują?
- O pieniądze. Zakładają klaster produkcyjno-usługowo-handlowy Magick-Net. Zamierzają uprawiać zioła, przygotowywać dekokty i sprzedawać to wszystko, świadcząc przy okazji usługi w zakresie doradztwa dla kobiet.
- Ładny eufemizm na wróżbiarstwo. Dostaną pieniądze?
- Obawiam się, że tak. Jest drobna przedsiębiorczość, jest grupa producencka, jest aktywizacja zawodowa kobiet i osób po 45 roku życia, jest ekologia, jest nawet nawiązanie do korzeni kulturowych Europy.
- To nowość. Zawsze sądziłem, że to Kościół stanowi korzenie kulturowe Europy, a nie czarownice.
- Urzędnicy unijni mają inne zdanie, ekscelencjo.
- Dobrze - biskup wstał i podszedł w końcu do biurka. - Bardzo dobrze. Wszystko zgodnie z planem.
Kowalczuk popatrzył zdziwiony na przełożonego. Projekt zaniesienia czarów pod strzechy za pieniądze podatników raczej nie wydawał mu się dobrą wiadomością. Czyżby biskup rzeczywiście miał jakiś plan?
- Każdy ma swoją czarownicę do upolowania. Urzędnicy też - kontynuował Morawski. - Te ziółka, które one zamierzają uprawiać, to nie rumianek przecież. Znajdzie się belladonna, znajdzie się szałwia wieszcza. I znajdą się one - wyciągnął z szuflady inny dokument, - drogi przyjacielu, na wykazie substancji zakazanych. Też mam kopię projektu. Projektu ustawy.
Przewidział to - zdumiał się Kowalczuk. Przewidział i przeciwdziałał.
- Wycofają te zioła - zauważył szybko. - Poradzą sobie bez nich.
- Mówimy o polowaniu na czarownice - przypomniał biskup. - Pozbędą się ziół, ale nie etykietki propagatorek narkomanii.
Morawski sięgnął wreszcie po przyniesione przez Kowalczuka dokumenty. Przekartkował je, po czym wskazał jedno nazwisko w danych kontaktowych.
- Usuń tę jędzę - powiedział. - Resztę zostaw mnie.
- Oczywiście, ekscelencjo.
Ksiądz Paweł wyszedł z gabinetu i ruszył korytarzem do swojego biura. Gabinet biskupa oddalał się, nie tylko fizycznie, ale i metaforycznie. Stary wciąż miał ikrę, miał pomysł i działał. Kowalczuk nie wiedział, co czuje. Żałował, że wymarzona zmiana na stanowisku nie ziści się prędko. Cieszył się, że zadadzą wiedźmom silny cios. Nie wiedział, co czuje, więc postanowił działać.


--
kliku-kliku, Czytelniku:

sobota, 31 października 2009

Miłość i nienawiść cz. 2


Karolina jeszcze nigdy nie widziała ścian pomalowanych na szaro. Owszem, w Bibliotece Uniwersytetu Warszawskiego pozostawiono surowy beton, ale ściany klasztornej celi, w której od trzech dni przebywała, były szare do farby. Nie pojmowała jak można świadomie wybrać i zastosować szarą farbę w pomieszczeniu mieszkalnym. To były trzy nudne dni. Tak nudne, że gotowa była myśleć o kolorze ścian. Leżała pod cienką kołdrą na wąskim łóżku. W pokoju miała jeszcze krzesło, stolik i szafę - wszystko puste. Żadnych ubrań, książek, przyborów toaletowych - zakonnice wypuszczały ją tylko za potrzebą i do kąpieli. Nawet posiłki jadła w celi, a naczynia i sztućce były od razu zabierane, bez możliwości zatrzymania czegokolwiek. Przez cały ten czas nikt słowem się do niej nie odezwał. Siostry wszystko pokazywały na migi, a na każde słowo Karoliny reagowały wrogimi spojrzeniami i kuksańcami.
Ktoś zapukał do drzwi. To było nowe - zwykle po prostu słyszała zgrzyt zasuwy. Padły też pierwsze słowa, wypowiedziane przez mężczyznę.
- Ukaż mi swą twarz, daj mi słyszeć swój głos.
Parsknęła śmiechem. Poznała głos młodego księdza, który przywiózł ją do klasztoru po sabacie. Słyszała go wtedy, odzyskując przytomność, gdy wydawał dyspozycje zakonnicom. I poznała słowa, którymi się do niej zwrócił. To była Pieśń nad pieśniami, tekst znany katolickiej licealistce co najmniej równie dobrze, co Pawlikowska-Jasnorzewska jej rówieśnicom ze szkół świeckich.
- Niech wejdzie miły mój - odpowiedziała cytatem.
Jakub Sadyba wszedł do celi i stanął przy krześle. Odsunął je od stolika, ale nie usiadł. Stał niezdecydowany, trzymając się oparcia.
- Oczarowałaś me serce. Oczarowałaś me serce jednym spojrzeniem twych oczu - powiedział i uśmiechał się przy tym, jak gdyby chciał podkreślić, że to tylko taki żart, takie cytowanie Biblii.
- Na łożu mym nocą szukałam umiłowanego. Szukałam go, lecz nie znalazłam - poskarżyła się i poklepała miejsce na materacu obok siebie, patrząc prosto w oczy księdza.
- Odwróć ode mnie twe oczy, bo niepokoją mnie - powiedział, ale usiadł przy dziewczynie.
Spuściła wzrok i zaczęła błądzić palcami po kołdrze w pobliżu dłoni duchownego, co jakiś czas muskając ją nieśmiało.
- Chora jestem - powiedziała cicho, by po chwili unieść oczy i chwycić dłoń Jakuba. - Chora jestem z miłości.
Młody ksiądz zabrał rękę i cofnął się całym ciałem, przestraszony.
- Ogrodem zamkniętym jesteś - wyszeptał szybko.-  Ogrodem zamkniętym, źródłem zapieczętowanym - zdawał się przekonywać raczej siebie, niż ją.
Pokręciła przecząco głową i przesunęła dłonią wzdłuż ciała aż do bioder.
- Ja mej własnej winnicy nie ustrzegłam.
- Cała piękna jesteś, przyjaciółko moja, i nie w tobie skazy - rozgrzeszył ją. Poczuł się przy tym przez chwilę znów jak ksiądz, nawet chciał wstać, ale przytrzymała go unosząc się na posłaniu.
- Suknię z siebie zdjęłam, mam więc znów ją wkładać? - cienka kołdra zsunęła się, odsłaniając piersi dziewczyny i zaognioną ranę po rytualnym cięciu.
- Piersi twe jak dwoje koźląt, bliźniąt gazeli, co pasą się wśród lilii - ten fragment Jakub pamiętał najlepiej, od lat odzywał się on w głowie młodego księdza w najmniej stosownych porach, rozpalając wyobraźnię i osłabiając wolę. Teraz, w połączeniu z pięknym, żywym ciałem, przełamał barierę. Duchowny pochylił się i wtulił twarz w piersi Karoliny, oszołomiony.
- Mój miły jest mój, a ja jestem jego - wsunęła palce w jego włosy i przycisnęła mężczyznę do siebie.
- Miodem najświeższym ociekają wargi twe, oblubienico, miód i mleko pod twoim językiem - gramolił się na nią niezdarnie, całując szyję, policzki i usta.
- Jam miłego mego i ku mnie zwraca się jego pożądanie - odpowiedziała ściągając mu marynarkę.

Leżeli obok siebie, zdyszani i szczęśliwi. Wyrzut sumienia nie zdążył jeszcze przebić się do głowy Sadyby, gdy dziewczyna odwróciła go na plecy i stanowczo dosiadła, obejmując nogami w biodrach. Uśmiechnął się, widząc nad sobą smukłą sylwetkę Karoliny. Dłońmi sięgnął jej piersi. Ale odtrąciła ręce Jakuba, po czym ułożyła rozcapierzone palce na wysokości serca księdza.
- Połóż mię jak pieczęć na twoim sercu, jak pieczęć na twoim ramieniu, bo jak śmierć potężna jest miłość - wypowiedziała słowa Pieśni nad pieśniami i wbiła paznokcie w skórę.
Fala energii życiowej wypłynęła z ciała duchownego i wypełniła dziewczynę. To było lepsze, niż krótki seks sprzed chwili. Może nie tak dobre, jak pierwsza fala energii, którą poznała na sabacie, gdy na ołtarzu posiadło ją dwóch doświadczonych ofiarników. Może nie tak silne, ale tym razem wreszcie sama była stroną aktywną, sama decydowała. Nie chciała, pewnie nawet nie umiała się zatrzymać. Wyssała z Jakuba resztki życia, aż oczy wywróciły mu się w tył głowy i oddech ustał.
Wstała i założyła ubranie księdza. Było trochę za luźne, ale na długość pasowało idealnie. W kieszeniach znalazła portfel i kluczyki od samochodu. Wyszła z celi, energicznym krokiem ruszyła w kierunku parkingu przed klasztorem.
- Proszę księdza... - zaczęła jedna z mijanych na korytarzu zakonnic, ale widząc swoją pomyłkę zmieniła ton na ostry. - Hej, ty!
Próbowała złapać Karolinę, ale ta odepchnęła ją. Uderzona w splot słoneczny siostra poleciała w tył jak wyrzucona z procy i wyrżnęła głową w ścianę, tracąc przytomność. Dziewczyna wcisnęła guzik pilota przy kluczykach. Czarne audi miauknęło i zamrugało światłami. Wskoczyła za kierownicę i z brakiem wyczucia typowym dla świeżo upieczonych kierowców ruszyła wyrzucając żwir spod kół.


--
kliku-kliku, Czytelniku:

czwartek, 29 października 2009

Miłość i nienawiść cz. 1


Drugie spotkanie Anny Mróz i Antoniego Padewskiego miało miejsce w tej samej kawiarni, co pierwsze. Oboje woleli stare i sprawdzone od nowego i niepewnego. Nadal za grosz sobie nie ufali, ale przynajmniej nie uważali się za bezpośrednie zagrożenie. To poważnie stopiło lody między nimi. Wyszło niemalże spotkanie dwojga dobrych znajomych. Nawet podali sobie ręce na powitanie i usiedli obok siebie, po tej samej stronie stolika, na kanapie.
- Znam już przebieg i wynik sabatu - powiedziała Anna.
- Mam nadzieję, że dziewczęta dobrze się bawiły. Wymyśliłaś coś? - zapytał bezceremonialnie Antoni.
- I tak i nie i tak i nie.
- Bardzo kobieca odpowiedź, ale poproszę jaśniej.
- Tak, wymyśliłam, co zrobić z Jagą. Nie, nie zrobimy tego, bo przedwczorajszy sabat przebiegł nadspodziewanie dobrze dla niej i tamten pomysł już na nic. Tak, wymyśliłam coś jeszcze. Nie, nie jestem pewna, czy to sposób na zneutralizowanie jej - na chwilę zamilkła. - Myślałam o tobie - dodała wreszcie.
- Jak miło - skrzywił się. - Ale obawiam się, że masz sporo więcej, niż tych trzydzieści parę lat, na które wyglądasz.
- Właśnie dlatego - wzięła kubek ze stolika i zaczęła obracać go w dłoniach, chłonąc jego przyjemne ciepło.
Słowa czarownicy zawisły w powietrzu a Antoni nie miał jak do nich nawiązać, by pociągnąć rozmowę dalej, albo sprowadzić ją na inne tory. Zaczął nawet zastanawiać się, czy to rzeczywiście taki problem, że ona metrykalnie ma pewnie bliżej do setki, skoro wygląda młodo i atrakcyjnie. Zanim jednak rozpędził się w spekulacjach czarownica podjęła przerwany wątek.
- Widzisz, w latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku odbył się podobny sabat. Może niepodobny, wszystko działo się w plenerze, było trochę siermiężnie i bardzo skromnie, ale liturgicznie był zbliżony. Młoda dziewczyna została złożona w ofierze, oczywiście nie śmiertelnej, tylko takiej, z której coś wynika. Tym razem wyniknęło więcej, niż by się ktokolwiek spodziewał. Dziewczyna zaszła w ciążę i urodziła nieszczególnie urodziwe dziecko. A potem je straciła.
- Potworek nie przeżył? - Antoni nie wydawał się wzruszony.
- Przeżył. A potworkiem stał się dopiero później. Dziewczyna była początkującą adeptką magii, wpadła w Kościelną zasadzkę i została zmuszona do oddania synka w zamian za własne bezpieczeństwo. Dziecko wychowano w klasztorze. Wychowano jak janczara w nienawiści do czarownic.
Padewski wykonał teatralne ziewnięcie.
- Wzruszające - stwierdził z przekąsem. - Opowiedziałem ci przedwczoraj historię mojego dzieciństwa i kariery w szeregach Kościoła, a ty postanowiłaś dorobić do tego romantyczny, magiczny początek, żeby móc manipulować mną przez wizję matki-anonimowej czarownicy. Wiesz co? Jakoś nie jestem przekonany.
Anna przekrzywiła głowę i spojrzała na niego z pełnym zrozumienia uśmiechem. Spodziewała się takiej reakcji.
- Czarownica nie jest anonimowa. To ja. I też nie byłam przekonana, dopóki się nie przywitaliśmy.
Mężczyzna szybko odtworzył w głowie scenę powitania i przeanalizował, co każde z nich robiło.
- Sprawdziłaś, czy jesteśmy zestrojeni? Niczego nie poczułem.
- Poczułbyś tylko opór. A oporu nie było. Jesteśmy na swój sposób identyczni. Przekonaj się - wyciągnęła rękę.
Ostrożnie objął jej dłoń palcami i ścisnął. Porcja energii wpłynęła do jej ciała, przepłynęła przez nie i wróciła niezakłócona do Antoniego.
- O, matko - szepnął.
- Jestem - odpowiedziała i roześmiała się.
- Co teraz?
- Nic. Jakoś nie zapałałam do ciebie matczynym uczuciem i mam nadzieję, że ty też nie widzisz się w roli odnalezionego dziecka z telenoweli.
- Właściwie nie - przyznał. - Czuję się tylko... dziwnie.
- To tak jak ja. I nie zmieniajmy tego. Ale skoro jesteś moim dzieckiem i skoro jesteś dzieckiem tamtej nocy, to może masz jednak szansę pokonać Jagę i zakończyć tę zjednoczeniową farsę.


--
kliku-kliku, Czytelniku:

wtorek, 27 października 2009

Sabat cz. 4


Paweł Kowalczuk siedział na skórzanej kanapie w hotelowym lobby. Miał na sobie czarną marynarkę i koszulę z koloratką. Podobnie ubrany Jakub Sadyba siedział na kanapie naprzeciwko i nerwowo bębnił palcami w jej oparcie. Obaj rozglądali się po lobby - stary ksiądz powoli, od niechcenia, zaś młody kręcił głową we wszystkie strony. Kowalczuk chciał go nawet skarcić, ale rozmyślił się - ma prawo czuć niepokój.
W końcu do hotelu wszedł nadkomisarz Jarosław Bielak i dosiadł się do księży po stronie młodego, żeby móc porozmawiać twarzą w twarz z jego szefem.
- Mamy antyterrorystów - powiedział wskazując przez szklaną ścianę dwa minivany z przyciemnianymi szybami zaparkowane przed hotelem. - Ale zanim przestraszę gości i popsuję sobie stosunki z szefem ochrony, chciałbym przeprowadzić małe rozpoznanie. Pójdzie ksiądz ze mną. Proszę to zdjąć - dodał wskazując koloratkę.
Kowalczuk bez słowa wyjął biały pasek i rozpiął górny guzik koszuli. Nie różnił się teraz strojem ani od krążących przy drzwiach ochroniarzy, ani od siedzących w innej części lobby gangsterów. Ksiądz Jakub też chciał wstać, ale obaj starsi mężczyźni usadzili go z powrotem na kanapie.
Skierowali się do windy przeznaczonej dla gości odwiedzających górne piętra. Policjant zachowywał się dość swobodnie, ksiądz był trochę spięty, ale widząc swoje zacięte usta w lustrze kabiny opanował się. Będzie dobrze - pomyślał - duże aresztowanie, od razu z zarzutami kryminalnymi dla czarownic. Odzyska dziewczynę dla zakonnic i spokojnie wygniecie wszystkie wiedźmy jedną po drugiej korzystając z danych w policyjnych protokołach zatrzymania. Nie wywiną się. Będzie dobrze - zapewnił się znów, gdy winda dojeżdżała na ostatnie piętro.
Hotelowa restauracja nie sprawiała jednak wrażenia Łysej Góry. Kilka par przy stolikach, jedno większe towarzystwo - mieszane rasowo, ale zjednoczone rozmową w korporacyjnym angielskim. Żadnych ogni, mioteł, kręgów ani orgii. Nic.
- No i? - zapytał policjant.
A Kowalczuk walczył w swojej głowie z porażką. Gdyby nie nastawił się tak na wielki sukces - teraz myślałby szybciej.
- Nie wiem - przyznał bezradnie. - Nie wiem. To musi być inny hotel. Inny hotel z restauracją na górze.
- Proszę księdza - nadkomisarz Bielak starał się zachować spokój i kulturę. - W Warszawie jest kilka takich hoteli, a ja nie zamierzam jeździć po mieście z dwoma autobusami kominiarzy i sprawdzać je po kolei, tylko dlatego, że ktoś napisał w Internecie, że organizuje czarną mszę, na której może znajdzie się porwana, choć oficjalnie niezgłoszona dziewczyna. Nie mam czasu, ochoty, ani ludzi. Zabrałem ostatni pododdział - resztę przydzielono do imprez trzeciomajowych, albo wyjechali na długi weekend. Wracam do bazy.
Odwrócił się i poszedł do windy, a stary ksiądz został na progu restauracji i wodził wzrokiem od stolika do stolika, jak gdyby spodziewał się jeszcze, że pod którymś obrusem czai się najmniejszy choćby sabacik. Wreszcie zrezygnowany zjechał na dół. Po lobby kręcił się kompletnie zagubiony ksiądz Jakub.
- Policja odjechała! - zawołał, podbiegając do Kowalczuka.
- Wiem! - jeżeli można krzyknąć syknięciem, to ksiądz Paweł właśnie to zrobił. - Do samochodu, musimy sami objechać inne hotele.

Kolejna winda, kolejna restauracja z widokiem. Obaj księża byli już znużeni i w sumie żaden nie dziwił się nadkomisarzowi, że ten nie chciał włóczyć się po nocy za tak niepewnym tropem. Tym razem zaraz za progiem windy zatrzymał ich wysoki chudzielec z podkrążonymi oczami. Wyglądał na klienta wyczerpanego całonocną imprezą, ale okazał się członkiem personelu.
- Przepraszam panów bardzo. Znaczy, przepraszam księdzów..., księżów...? Księży! - zawołał triumfalnie znajdując właściwą odmianę. - Przepraszam, ale to impreza zamknięta, zresztą i tak już się skończyła.
Ale aranżacja sali, stoliki pod ścianami i resztki kredy na podłodze sprawiły, że duchowni nie słuchali go. Bez słowa ominęli chudzielca, każdy z innej strony, więc rozkojarzony pracownik hotelu nie bardzo wiedział, którego ma zatrzymywać i w końcu machnął ręką. Impreza rzeczywiście już się skończyła. Salę oświetlało tylko światło z zaplecza, w którym widać było plamy rozlanego wina i stearyny, resztki stłuczonych kieliszków. I kredę - rozniesiony stopami uczestniczek sabatu ślad magicznego kręgu.
Z zaplecza dobiegł ich cichy jęk. Obaj księża natychmiast podbiegli ku drzwiom. W magazynku za barem znaleźli leżącą, zawiniętą w obrus dziewczynę. Bardzo podobną do znanej im ze zdjęcia Karoliny Maślak. I bardzo od niej różną. Miała rozpuszczone włosy i dziwnie błogi wyraz na twarzy. Rozchylone usta przykuwały uwagę bardziej, niż czerwona plama na materiale skrywającym pierś.
- Żyje - westchnął z ulgą młody ksiądz.
Starszy przyklęknął i rozwinął obrus. Rana na piersi nie krwawiła już, także krew na udach wyglądała na zaschniętą. Kowalczuk zasłonił Karolinę, owinął jeszcze jednym ze złożonych w stos obrusów i skinął na swojego asystenta. Jakub Sadyba dźwignął dziewczynę na ręce i obaj wyszli z zaplecza. Na sali nie było już zmęczonego hotelarza. Nie niepokojeni wrócili na dół, do samochodu.
- Zawieź ją do klasztoru, wiesz gdzie - nakazał Kowalczuk, gdy Jakub położył dziewczynę na tylnych siedzeniach.
- Wiem.
- Zostawiam ci samochód, będziesz utrzymywał kontakt między mną, nią, a siostrami z liceum.
- Odwieźć księdza do kurii?
- Ją odwieź. Mnie potrzebny jest spacer. Długi spacer.


--
kliku-kliku, Czytelniku:

poniedziałek, 5 października 2009

Sabat cz. 3


Jadwiga Anusz wróciła na salę ubrana jedynie w pelerynę. W lewej dłoni miała srebrny kielich, w prawej - sztylet o czarnym ostrzu, athame. Zgasiła ostatnie elektryczne światła - zostały tylko świece. Sataniści z obsługi zebrali kieliszki i usunęli się w cień. Umilkły rozmowy czarownic, wszystkie kobiety zgromadziły się wokół wyrysowanego na podłodze kręgu, tworząc półksiężyc otwarty na podest. Jaga weszła tam i stanęła przy fotelu Heleny Szablewskiej. Stara czarownica poczekała, aż ustanie ruch na sali i wszystkie oczy zwrócone będą na nią, po czym wstała.
- Siostry! - głos łamał się jej ze starości i ze wzruszenia. - Zebrałyśmy się w noc Belenosa, by zjednoczyć się w Wielki Sabat. By przez ofiarę umocnić się i pokonać wrogów. Ceremonię beltane poprowadzi Jaga - powiedziała już ciszej, siadając z powrotem w fotelu. - Udzielcie jej swojej energii.
Jadwiga uklękła na podłodze i odłożyła kielich oraz sztylet. Wyjęła zapałkę z pudełka pozostawionego przy trójnogu i zapaloną rzuciła na węgle. Te, obficie polane rozpałką, zapłonęły wysokim płomieniem. Czarownica opuściła magiczny krąg i klasnęła w dłonie. Jeden z satanistów włączył muzykę, której nastrojowe, celtyckie nuty wypełniły salę. Równocześnie Hrumm i Magog, także w pelerynach, wprowadzili nagą Karolinę Maślak, uprowadzoną przed kilkoma dniami maturzystkę. Czarownica rozłożyła szeroko ręce, odrzuciła głowę do tyłu i zaczęła krążyć wokół pentagramu. Jej wargi wolno i bardzo cicho wypowiadały pierwsze słowa inkantacji przywołujących.
Mężczyźni doprowadzili dziewczynę do ołtarza i ułożyli na kamiennym blacie. Odurzona wiła się, jak gdyby chciała uniknąć dotyku zimnej powierzchni. Jasne włosy rozsypały się wokół głowy w wielki wachlarz. Czarownica wykonała kolejne okrążenie wokół ognia. Spod peleryny wyjęła papierowe zawiniątko z kadzidłem i rzuciła je na węgle. Salę wypełnił słodko-mdlący zapach. Słowa wypowiadane przez Jagę stały się głośniejsze. Leżąca ma ołtarzu Karolina zaczęła coś mamrotać.
Hrumm chwycił jej nadgarstki, nachylił się i zamknął usta pocałunkiem. Magog przesuwał dłońmi po łydkach dziewczyny, stopniowo sięgając coraz wyżej. Jaga wciąż krążyła, powtarzając magiczne formuły, Helena Szablewska patrzyła na nią spod półprzymkniętych powiek, wszystkie pozostałe oczy skupione były na ołtarzu. Karolina przekręciła się na bok i zwinęła w pozycji embrionalnej. Hrumm wyciągnął jej ręce ponad głowę, przekręcając na brzuch. Zgięte kolana uniosły pupę dziewczyny wprost pod nos Magoga. Ten chwycił biodra dziewczyny i zatopił usta w młodym ciele. Ofiara jęknęła głośno i uniosła twarz, znów napotykając chciwe usta Hrumma. Nie przerywając pocałunku, mężczyzna wspiął się na ołtarz i klęczał przed nią, przez co sama także musiała klęczeć. Z tyłu dziewczyny Magog również wszedł na kamienny blat i powolnym, stanowczym ruchem rozciągnął jej uda w przysiad na szeroko rozstawionych kolanach. Karolina rozłożyła ręce w geście oddania, imitując nieświadomie pozę Jagi, która nie przerywała inkantacji.
Obaj sataniści zrzucili peleryny, odsłaniając nagie ciała. Ich pocałunki spadały na szyję i ramiona dziewczyny z obu stron, niecierpliwe dłonie ocierały się o siebie, błądząc po krzywiznach jej pośladków, bioder, piersi. Jęki ofiary przeszły w skowyt, gdy uniesiona nagle w powietrze poczuła równoczesną stymulację czakry genitalnej i czakry podstawy. Strumień pobudzonej energii popłynął w górę ciała, wyrywając się krzykiem z ust i wypełniając głowę błogością. Mężczyźni naparli na nią silnej, razem kołysali się do rytmu muzyki i wypowiadanych podniesionym głosem inkantacji Jagi. Wreszcie cała trójka zjednoczyła się w ekstatycznym orgazmie, przerwanym gwałtownie cięciem sztyletu.
Jadwiga Anusz patrzyła, jak krew z płytkiej rany na piersi ofiary spływa na ostrze athame. Gdy uznała, że ma jej dość, zamieszała sztyletem w podniesionym z podłogi kielichu i zawartość gwałtownie wylała w płomienie. Wybuchnął obłok pary, ale nie rozwiał się po sali jak dym z kadzidła. Przeciwnie - gęstniał, skręcając się i formując ogromną, humanoidalną postać. Po chwili w środku kręgu stał dwuipółmetrowy mężczyzna z głową żubra. Rozejrzał się wokół, opuścił rogaty łeb między ramiona i ruszył w stronę ołtarza. Bariera krawędzi kręgu powstrzymała go nagle. Demon zaryczał i naparł ponownie, ale krąg wytrzymał.
- Zabierzcie ją! - krzyknęła Jaga do satanistów, którzy na widok bestii odsunęli się od dziewczyny.
Posłusznie chwycili omdlałą, krwawiącą Karolinę pod ramiona i pociągnęli w stronę zaplecza. Żubr podążył za nią wzrokiem, sapiąc gniewnie.
- Ta gąska nie jest dla ciebie, Panie - powiedziała czarownica, opierając się o krawędź ołtarza i rozchylając pelerynę. - A twoja moc - nie dla niej.
Nagie ciało zwróciło uwagę demona. Przekrzywił głowę, oblizał się językiem aż po nozdrza.
- Podoba ci się? Dobrze - wyciągnęła prawą stopę daleko przed siebie i starła część wyrysowanego kredą kręgu pomiędzy sobą a przywołaną istotą. - Chodź...


--
kliku-kliku, Czytelniku:

czwartek, 1 października 2009

Sabat cz. 2


Wyłożona sztucznym kamieniem winda zatrzymała się na ostatnim piętrze hotelu. Jadwiga Anusz, w popielatym kostiumie, z czarnymi włosami spiętymi w ciasny kok, wysiadła wprost do sali restauracji wynajętej na ten wieczór. Wnętrze, które ostatnio widziała tego popołudnia, zmieniło się nie do poznania. Stoliki zsunięto pod ścianę, a ogromną wolną przestrzeń oświetlało kilkaset grubych świec. Wciąż jeszcze zapalona była część lamp, ale wkrótce miało to się zmienić. Efekt przerósł oczekiwania Jagi, atmosfera tego miejsca udzieliła jej się, wypełniając żołądek motylami podniecenia, oczekiwania na cudowną noc.
Skinieniem głowy odpowiadała na pozdrowienia krążących po sali czarownic. Zebrało się ich około setki, wszystkie już boso, w czarnych pelerynach, zbijały się w małe grupki, obchodząc znajdujące się nieco z boku podwyższenie. Podest ten, na co dzień zarezerwowany dla muzyków, był prawie pusty. Stał tam jedynie fotel z wysokim oparciem, na którym siedziała Helena Szablewska - seniorka i głowa sabatu. Trzy metry przed nią, na podłodze, wyrysowano kredą pentagram wpisany w krąg pełen magicznych symboli. W środku pentagramu stał żelazny trójnóg podpierający obszerną misę wypełnioną węglem. Właściwie był to grill bez rusztu, ale nie w tym miejscu, nie w tej atmosferze.
Między fotelem a pentagramem stała szeroka skrzynia obłożona imitacją kamienia. Zaraz też z zaplecza wyszło dwóch ubranych na czarno mężczyzn niosących blat kuchenny z tego samego sztucznego tworzywa. Blat ułożyli starannie na podstawie, upewniając się, że wypustki trafiły w odpowiednie otwory i całość tworzy stabilny ołtarz.
- Hrumm, Magog - Jaga przywołała ich do siebie.
- Wszystko gotowe, pani - oświadczył Magog, najwyraźniej atmosfera i jemu się udzieliła.
- Dziewczyna przytomna?
- Tak.
- Doskonale - odesłała ich gestem i podeszła do fotela Heleny Szablewskiej. - Witaj, cioteczko. Dziś wielka noc.
- Wielka noc dla ciebie, moje dziecko. Ja już jestem taka słaba.
- One przyszły dla ciebie, nie dla mnie - powiedziała Jaga wskazując zgromadzone kobiety. - Razem będziemy silne. Ty będziesz silna.
- Tak tak - pokiwała głową staruszka. - Tak tak.
Jadwiga Anusz pochyliła się i ucałowała jej włosy. Energia w czakrze korony była ledwo wyczuwalna. Ale Helena była symbolem. Może i nie miała już sił na poprowadzenie sabatu, ale bez niej by się nie odbył. Nie na taką skalę. Młoda czarownica zeszła z podestu i ruszyła w stronę zaplecza, by się przebrać. Kątem oka widziała jeszcze kilku długowłosych mężczyzn zajmujących się barem i roznoszących drinki. Satanistyczne hostessy - pomyślała.
Tuż za drzwiami sali restauracyjnej czekał na nią Tomasz Jęczmień, manager sali, z którym omawiała warunki wynajmu. Krążył nerwowo i wyłamywał sobie palce. Był wysoki, bardzo wysoki i chudy. Garbił się nieznacznie, prawdopodobnie przez konieczność nachylania się do ludzi podczas rozmowy.
- Dobrze, że panią widzę - powiedział, błyskawicznie podchodząc do czarownicy. - Zupełnie mi się to nie podoba. Zgodziłem się na świece, ale nie było mowy o otwartym ogniu.
- O co panu chodzi?
- O ten, jakby to powiedzieć, żeby nie urazić..., no nie grill, ma się rozumieć, tylko jakby... czarę ognia?
- To najzupełniej bezpieczne. Będę się tym opiekować osobiście.
- No nie wiem. Pani oczywiście ufam, ale ci panowie, którzy dosypywali węgli, oni są... - zawahał się. - W każdym razie wolałbym, żeby nie biegali z pochodniami po sali - dokończył wreszcie.
- Bez obaw. Mężczyźni są wprawdzie mile widziani we wspólnocie Wielkiego Sabatu, mogą jednak pełnić wyłącznie funkcje służebne, a nie liturgiczne, bo ich tyłeczki nie interesują Księcia Ciemności. Nie będą zajmować się ogniem.
- Ach tak, rozumiem - uspokoił się nieco. - Widzę, że cały ten satanizm to po prostu katolicyzm à rebours.
- Proszę sobie darować tę refleksję religioznawczą - odpowiedziała Jaga oschle. - I zostawić mnie samą, chcę się przebrać.
- Już znikam, łaskawa pani - Tomasz skłonił się i ruszył w stronę wyjścia. - Gdyby czegoś pani potrzebowała, proszę dzwonić.

--
kliku-kliku, Czytelniku:

poniedziałek, 28 września 2009

Sabat cz. 1


Anna Mróz dotarła do kawiarni na Nowym Świecie na krótko przed siedemnastą. Było luźno, bo licealiści przychodzący na kawę po szkole już znikali, a ludzie spotykający się po pracy dopiero zaczynali się pojawiać. Goście przy stolikach siedzieli przeważnie w parach, więc jedyny samotnik musiał być człowiekiem, z którym była umówiona. Nie potrzebował nawet leżącej na stoliku książki jako znaku rozpoznawczego. Książka była jednak potrzebna jako uwiarygodnienie. Pierwsze wydanie Czarownicy Julesa Micheleta z 1862 roku - rarytas z biblioteki Zuzanny Kanak, z której polecenia podobno dzwonił. Anna wahała się przez chwilę. Z polecenia czy nie - ubrany na czarno mężczyzna wyglądał na księdza, a ostatnie wydarzenia nie napawały jej zaufaniem do stanu duchownego. Nie wspominając o wcześniejszych doświadczeniach życiowych.
On jednak patrzył na nią praktycznie od progu. Zupełnie się z tym nie krył - po prostu patrzył. I ona wiedziała, że ją rozpoznał, że dalsze wahanie tylko daje mu przewagę. Nie chciała dawać mu przewagi. Właśnie dlatego wybrała miejsce publiczne, dlatego wybrała kawiarnię, w której zwykle więcej jest kobiet, niż mężczyzn. Ignorując jego spojrzenie podeszła do baru i zamówiła kawę. Chwila przygotowania napoju pozwoliła jej odzyskać pewność siebie.
- Witam - powiedziała, podchodząc do stolika, jak gdyby chciała podkreślić, że czuje się gospodarzem spotkania. - Anna Mróz.
- Antoni Padewski - odpowiedział, nie wstając.
Nie podali sobie dłoni. Fizyczny kontakt mógł być zdradliwy, a oboje woleli rozegrać to bezpiecznie.
- Dość niezwykłe nazwisko - zauważyła.
- Patron rzeczy i ludzi zaginionych - potwierdził. - Nazwali mnie tak księża z sierocińca. Jestem podrzutkiem.
- Nie zdziwiłabym się, gdyby ksiądz okazał się nie tylko nadającym imię, ale i podrzucającym. A potem co? Ministrant, kleryk, ksiądz? Z takim życiorysem masz szansę na karierę w firmie.
- Nie jestem duchownym. Powinnaś to wyczuć.
Rzeczywiście, czuła. Zbyt była zafiksowana na podejrzeniach, że to jakiś ksiądz chce się z nią spotkać i po prostu nie zwróciła uwagi na brak charakterystycznego dla osób duchownych poczucia wyższości w aurze rozmówcy. Z drugiej strony mógł się maskować. Musiał się maskować, bo nie czuła niczego. Ale też księża tak dobrze maskować się nie potrafią.
- Ale pracowałem dla Kościoła - dodał po chwili. - Wiele lat. Polowałem na czarownice.
- Z Henrykiem Garlickim? - zapytała, wspominając niedawny napad.
- Nie. Choć znałem go, oczywiście. Wszyscy go znali. Być może pod jego skrzydłami nadal pracowałbym dla Kościoła.
- A co się stało?
- Trafiłem do Pawła Kowalczuka. Dawał swobodę, oczekiwał wyników. Okazało się, że lepsze wyniki dają metody spoza listy akceptowanej przez Kościół. W efekcie zostałem wolnym strzelcem.
- Skąd łowca czarownic zna Zuzannę Kanak?
- Z pracy - po raz pierwszy uśmiechnął się. - Jest moim jeńcem. Przyjaźnimy się.
- Jeńcem? To musi być szczególna przyjaźń.
- Rzeczywiście, pewnie więcej w tym syndromu sztokholmskiego, niż zdrowej sympatii. Ale prosiła, żebym się z tobą spotkał.
- Dlaczego?
- Bo dychotomia pierwiastka męskiego i żeńskiego to nie jedyna linia podziału. I choć tu jesteśmy po przeciwnych stronach barykady, to w ostatnich dniach na pierwszy plan wychodzi konflikt między jednostkami, a organizacjami. Tam zaś akurat nam po drodze.
- I jako jednostki mamy się zjednoczyć, czyli stworzyć organizację? Bez sensu.
Mężczyzna zamilkł, więc po paru łykach kawy Anna podjęła temat.
- Widzisz problem, ale go nie rozumiesz - zaczęła, niespecjalnie dbając o miłość własną rozmówcy. - Kościół był, jest i będzie organizacją. Tego nie zmienisz i jeżeli chcesz być po tamtej stronie wolnym strzelcem - twoja sprawa. W układzie zmieniło się coś po mojej stronie, po stronie czarownic. Zaczęło się zjednoczenie, a zjednoczenie to podmiot, to wróg. Kościół będzie mógł uderzyć w konkretną, nazwaną strukturę. Będzie mógł ją wskazać i potępić. Skończy się u ludzi komfortowa sytuacja, w której nie wie prawica, dająca Panu Bogu świeczkę, co czyni lewica, dająca diabłu ogarek. Skończy się chodzenie i do komunii i do wróżki. Obie strony na tym stracą.
Anna zamilkła i poczekała, aż Antoni przetrawi tę wizję. Po chwili skinął głową na znak, że rozumie.
- Dziś w nocy beltane - powiedział. - Czarownice, które mam na oku, niczego nie przygotowują. To by oznaczało imprezę centralną.
- Tak, sabat zjednoczeniowy - potwierdziła. - Tak, wiem gdzie się odbędzie. Nie, nie możesz tam pójść i przeszkodzić. Nie dasz rady. Nawet z moją pomocą, której ci zresztą nie udzielę.
- Ktoś to organizuje. Pewnie Helena Szablewska.
- Oficjalnie tak. W rzeczywistości za sznurki pociąga Jaga Anusz.
- Brunetka koło trzydziestki, ostra? - zapytał.
- Tak. Widzę, że miałeś okazję ją poznać. Oboje żyjecie, więc jesteś dobry, ale nie dość dobry, żeby ją pokonać. Zresztą przed sabatem nie zdążysz, a po sabacie będzie zbyt silna.
- A zatem?
- Spotkamy się jeszcze - powiedziała wstając od stolika. - Muszę pomyśleć.


--
kliku-kliku, Czytelniku:

piątek, 11 września 2009

Poszukiwania cz. 4


TEMAT: Zabobony oświeconych
Drabina: Człowiek z natury jest istotą wierzącą. I nawet jak mu nakładą do głowy, że Boga nie ma, to on i tak znajdzie sobie coś do wierzenia. Stąd popularność New Age, które jest substytutem religii dla ateistycznych neofitów.
Hrumm: Następny nawiedzony...
Magog: Daj spokój, niech chłopak rozwinie myśl. Albo dziewczyna. Halo, czy Drabina to dziewczyna?
Drabina: Kobieta.
Hrumm: Postarza się, zamiast odmładzać, znaczy - nieletnia.
Drabina: A możesz merytorycznie odnieść się do założonego przeze mnie wątku?
Magog: Nie może. Ja też nie mogę, bo nie ma do czego. Odwracasz kota ogonem. Człowiek jest istotą społeczną. W społeczeństwie funkcjonują religie. Jest więc wierzący, ale wtórnie, poprzez społeczeństwo. Najpierw trzeba nakłaść do głowy, że Bóg jest. Dopóki się tego nie zrobi, to go nie ma i ateizmu nie trzeba "nakładać" - ateizm jest stanem przyrodzonym. Nie wiem, o jaką część New Age Ci chodzi, ale jeżeli o magię, to nie jest to substytut religii, tylko kwestia postrzegania pewnych zjawisk. Bliżej temu do nauki, niż do wiary.
Hrumm: Daj spokój, nie zrozumie.
Drabina: Jak nie masz nic konstruktywnego do napisania, to się nie wcinaj (to do Hrumma było). A Ty Magog mi napisz jak to jest, że oficjalna nauka nie potwierdza tych waszych czarów-marów.
Magog: Nie potwierdza też teorii religijnych. A i tak - jako katoliczka - zapewne potwierdzisz, że doświadczasz w życiu realnej obecności Boga.
Drabina: Nauka potwierdziła niewyjaśnioność wielu cudów.
Hrumm: Jak można "potwierdzić niewyjaśnioność"? Po prostu ich nie wyjaśniła. Przeważnie dlatego, że się tym nie zajmowała.
Drabina: Z Tobą nie rozmawiam. Mam pytanie do Magoga, który napisał, że doświadczam obecności Boga. To znaczy, że Bóg istnieje - sam to przyznajesz.
Magog: Nie. Przyznaję, że istnieją pewne zjawiska, które Ty interpretujesz jako działanie Boga, a ja znajduję dla nich inne wytłumaczenie w okultyzmie. Wytłumaczenie mniej ogólnikowe, bardziej konkretne i dające się lepiej wykorzystać w życiu.
Drabina: I jak Ci to "wykorzystanie w życiu" wychodzi? To wierzący mają piękne, przestronne kościoły, oficjalne święta i publiczne procesje, a wy się musicie chować gdzieś po cmentarzach, czy urządzać zloty na Łysej Górze. Od razu widać, czyje interpretacje lepiej sprawdzają się w życiu.
Magog: Byłaś kiedyś na sabacie? One się nie odbywają w krzakach, tylko w luksusowych hotelach i centrach konferencyjnych. Powinnaś kiedyś wpaść i spróbować.
Drabina: Może bym i wpadła. Gdzie i kiedy?
Hrumm: Tylko pamiętaj: z nieogolonymi nogami nie wpuszczają! To elegancka restauracja. Najwyższe piętro, widok na całe miasto.
Magog: Na dzisiejsze beltane już się nie załapiesz. Za mało czasu, zresztą mamy komplet. Ale mogę Cię wkręcić na letnie przesilenie. Mniejsza impreza, mniejsza selekcja. Daj namiar na priva, spotkamy się, zobaczymy...
Drabina: Dzięki, dam znać.

Jakub "Drabina" Sadyba, młody asystent Pawła Kowalczuka wyłączył komputer i poderwał się z krzesła. Pędem przeleciał przez korytarz i bez pukania wpadł do gabinetu przełożonego.
- Beltane jest dzisiaj! - zawołał.
- Wiem, kiedy jest beltane - odparł oschle Kowalczuk.
- Ale ja wiem gdzie! Wiem, gdzie odbędzie się sabat.
Starszy ksiądz wstał z fotela i okrążył biurko. Chwycił młodego za ramiona.
- Skąd?
- Wszedłem na satanistyczny czat w Internecie, tak jak tamta dziewczyna. Udawałem ciekawską panienkę i udało mi się to z nich wyciągnąć.
- Złoty chłopak - Kowalczuk uścisnął go, po czym wrócił do biurka. - Dzwonię po policję i jedziemy.


--
kliku-kliku, Czytelniku:

poniedziałek, 7 września 2009

Poszukiwania cz. 3


Taksówka szybko jechała przez miasto. Koło czternastej nie było korków. Zalane słońcem, prawie puste ulice zachęcały do spaceru, ale Anna Mróz nie miała siły na przechadzkę. Wracała z realizacji trudnego i nietypowego zlecenia. Zasilała starego, sławnego aktora energią życiową jego młodej żony. Pozornie nic nadzwyczajnego - wielu bogaczy wykorzystywało w ten sposób kobiety, którym wydawało się, że to one usidliły majętnego staruszka. Tym razem jednak to żona wynajęła Annę. To żona trwoniła wspólne pieniądze i własną młodość, by przedłużyć życie ponad trzykrotnie starszego od siebie męża. Czarownica wspomniała niedawną burzę medialną wywołaną ich ślubem. Rozważania o łapaniu rychłego spadku, wieszanie psów i na dziewczynie i na starcu. A tu proszę - heroiczne poświęcenie w imię miłości. Zaiste niezbadane są umysły psychofanek.
Z taksówki wysiadła o dwie ulice od swojego domu. Przeszła krętą trasą wstępując po drodze do małej cukierni, by upewnić się, że nikt jej nie śledzi. Dopiero gdy poczuła się pewnie, weszła na klatkę schodową i wspięła się na swoje piętro. Sięgnęła po klucz, otworzyła drzwi i wtedy usłyszała tupot kilku osób zbiegających z wyższego piętra.
Dwóch ubranych na czarno mężczyzn wepchnęło ją do mieszkania. Trzeci, o wiele od nich starszy wszedł ostatni i zamknął drzwi. Czarownica z trudem utrzymała się na nogach, skoczyła w kierunku salonu. Jeden z mężczyzn chciał złapać ją za ramię, ale ręka tylko popchnęła kobietę, która wskutek gwałtownego przyspieszenia wpadła do pokoju potykając się o dywan i przewróciła stolik z kryształową kulą.
Anna dźwignęła się na kolana. Rozpaczliwie potrzebowała energii. Kula była najbliższym jej rezerwuarem, ale leżała teraz o cztery kroki od niej, na serwecie z przewróconego stolika. Czarownica poczuła dłoń chwytającą ją za kostkę prawej nogi. Rzuciła się naprzód i szarpnęła za róg w serwety, by przyciągnąć kulę do siebie. Niestety, wyszarpnięty materiał nadał kryształowi przeciwną rotację i lśniąca sfera potoczyła się w kierunku ściany. Ktoś chwycił Annę za drugą nogę i obrócił ją na plecy.
Teraz mogła przyjrzeć się napastnikom. Dwóch z nich było koło trzydziestki. Jeden kucał trzymając kobietę za nogi, drugi powoli obchodził ją szerokim łukiem, żeby zająć się wyciągniętymi za głowę rękoma. Trzeci, bliżej siedemdziesiątki, stał w progu salonu z małym metalowym pudełkiem w dłoni. Czekał. Wszyscy mieli na sobie tanie, czarne garnitury. Niepogniecione, choć lichy materiał zachowałby każdą fałdę. Prawdopodobnie nie nosili ich na co dzień. Nie musiała domyślać się, że to księża. Wiedziała to. Mogła poznać po zachowaniu, ale przede wszystkim poznała starego księdza z pojemnikiem świętego oleju. Minęło czterdzieści lat, ale poznała go.
Tymczasem kula potoczyła się do ściany, odbiła od niej i wróciła wprost do rąk leżącej na wznak czarownicy. Ta, czując znajomy kształt nagle poderwała się do siadu i rąbnęła kulą w czoło trzymającego ją za nogi mężczyznę. Ogłuszony puścił jej kostki, a czarownica natychmiast podwinęła nogi pod siebie klękając na dywanie. Przycisnęła kulę do piersi i oparła na niej czoło. Strumień energii wtargnął dwiema czakrami równocześnie, wypełniając szybko całe ciało Anny. Ogłuszony ksiądz wstawał już, drugi, który przymierzał się do obejścia jej, teraz chciał ją kopnąć.
- Zostaw! - krzyknął najstarszy z napastników. - Wychodzimy.
Młodzi księża posłusznie cofnęli się.
- Henryku Garlicki, ja ciebie pamiętam - wysyczała czarownica odrywając czoło od kuli, która nagle straciła blask.
- Ja ciebie też - odparł obojętnie stary ksiądz.
- Doprawdy? A już myślałam, że nie. Że nie pamiętasz ani mnie, ani rozejmu, który zawarliśmy. Rozejmu, za który zapłaciłam słony okup.
- Okupu już dawno nie ma. Sytuacja się zmieniła. Skończyły się dawne czasy i dawne układy.
Czarownica poczuła nagły chłód w sercu, ale płynąca w jej ciele energia stłumiła go.
- Zatem i ja uważam rozejm za zerwany - powiedziała wstając.
Ksiądz Henryk chwycił swoich pomocników za karki i wyciągnął z mieszkania, idąc tyłem i zasłaniając się nimi. Końce palców czarownicy mieniły się już niebieskim światłem, ale pozwoliła im wyjść. W pustym mieszkaniu opadła na fotel i zamknęła oczy. Ogarnęła ją rozpacz i rezygnacja.


--
kliku-kliku, Czytelniku:

czwartek, 3 września 2009

Poszukiwania cz. 2


Droga z siedziby Kurii Warszawsko-Praskiej do komendy przy ulicy Świętych Cyryla i Metodego to krótki i przyjemny spacer. Można przejść jedną stroną Alei Solidarności i przy odrobinie szczęścia trafić na miejscową faunę w postaci licealistek z Władysława IV, a można drugą stroną i niezależnie od szczęścia cieszyć oko florą Parku Praskiego. Z racji stanu kapłańskiego i zamiłowania do pewności ksiądz Paweł Kowalczuk wybrał stronę parkową. Kończył się kwiecień. Wiosna była w pełnym rozkwicie, świeża zieleń oszałamiała swą bujnością. Słońce, lekki, przyjemny wiatr - błogość wymuszała uśmiech, choć Kowalczukowi nie było do śmiechu. Kończył się kwiecień i kończył się czas na odnalezienie Karoliny Maślak przed beltane.
Wnętrze komendy lepiej wpisywało się w nastrój księdza. Dawna siedziba Milicji Obywatelskiej, znana z powiedzenia "Cyryl jak Cyryl, ale te Metody!", nie została zaprojektowana, by wzbudzać pozytywne uczucia. Zaniedbane korytarze, puste oczy mijających go ludzi, w których odbijało się jedynie zdziwienie na widok sutanny. Żadnych "niech będzie pochwalony", tylko nieme "ksiądz? a co on tutaj robi?". Wszystko to skutecznie zgasiło mimowolny uśmiech duchownego i wywołało na twarzy wyraz niechęci i obrzydzenia, którego nie zdołał zetrzeć przed wejściem do gabinetu nadkomisarza Jarosława Bielaka.
- Dzień dobry pochwalony - wypalił policjant zza biurka, mieszając powitania. - Ksiądz siada - wskazał krzesło.
- Na wieki wieków amen - odpowiedział powoli, dobitnie, starając się podkreślić znaczenie poprawnego wypowiadania formuł.
- Co księdza do mnie sprowadza?
- To delikatna sprawa. Zaginęła dziewczyna, uczennica jednego z naszych liceów. Pełnoletnia, ale niedojrzała. Maturzystka, więc mógł zadziałać stres przed egzaminem. Albo wiosna. Nie chcemy zgłaszać tego oficjalnie, żeby nie popsuć jej opinii u progu dorosłości, ale też nie chcemy bagatelizować sprawy, na wypadek, gdyby było to coś poważnego, a nie... - szukał słowa.
- Samowolka - podpowiedział policjant.
- Właśnie.
- Dawno zaginęła?
- Dwa dni temu. Tu jest jej zdjęcie i dane.
Bielak sięgnął po kopertę ze zdjęciem. Obejrzał dziewczynę - ładną, ale zbyt nieopierzoną, jak na jego gust. Wyjął kartkę z danymi. Imię, nazwisko, data urodzenia, wzrost i waga. Poza tym w kopercie była tylko wizytówka Kowalczuka. Nie za wiele.
- Skąd pomysł, że to może być coś poważnego? - zapytał księdza.
- Krótko przed zniknięciem nawiązała nowe znajomości przez Internet. Według relacji jej koleżanki mogli to być sataniści.
- Proszę księdza, nie wykluczam, że dla dziewczyny chowanej w kościelnym liceum każdy nieznajomy z Internetu, który powoduje zniknięcie koleżanki, jest satanistą. Czy mógłbym z nią porozmawiać?
- Już rozmawialiśmy. Internetowi znajomi przedstawili się jako sataniści, a koleżanka niczego więcej nie wie. Proszę mi wierzyć.
- Znacie się na przesłuchiwaniu, co? - powiedział nadkomisarz z przekąsem. - Dobrze. Jak w takim razie mogę pomóc? Skoro nie jest to oficjalne zgłoszenie - nie mogę ogłosić oficjalnych poszukiwań.
- Myślę, że monitorujecie niebezpieczne sekty - ksiądz starał się nie mówić wprost, że biskup zabiegał kiedyś o zaangażowanie Policji w śledzenie takich środowisk i zapewnienie o woli pomocy uzyskał. - Jeżeli ktoś coś słyszał o dziewczynie, o czarnej mszy, o jakimś zlocie może - będziemy wdzięczni za każdą informację.
Bielak wstał i podszedł do metalowej szafy stojącej pod ścianą. Ze środka wyjął torebkę foliową z małym metalowym słoiczkiem.
- A propos sekt - powiedział pokazując torebkę duchownemu - wie ksiądz może co to jest?
To był pojemnik na święty olej. Używany przez bierzmowaniu. Używany przy blokowaniu czarownic. Z bierzmowania raczej nie trafiłby do policyjnej szafy. Kowalczuk wzruszył ramionami i zrobił zdziwioną minę, ale wprost ani nie zaprzeczył, ani nie potwierdził, czy kojarzy obiekt.
- Czemu pan pyta? - zaciekawił się.
- Mamy taką jedną sprawę. I zaczynam podejrzewać mord rytualny.
- Ach tak. No nic, pójdę już - ksiądz wstał z krzesła. - Proszę pamiętać o tej dziewczynie. I jeżeli ja ze swojej strony mogę w czymś panu pomóc, to również proszę dzwonić.
Wyciągnął dłoń do pożegnania. Nie przepadał za tym, chciał jednak nawiązać pozytywny kontakt ze śledczym. Policjant uścisnął rękę, ale jej nie puścił.
- Właściwie jest coś - zaczął. - Moja córka ma w tym roku komunię. Gdyby biskup zechciał zaszczycić naszą parafię, to żona bardzo by się ucieszyła.
- A może ma przyjść do państwa na przyjęcie komunijne? - zapytał Kowalczuk z przekąsem, oburzony bezczelnością nadkomisarza.
- Nie, zbytek łaski, proszę księdza. Rodzina żony jest bardzo tradycyjna, więc to nie będzie przesadnie nowoczesna, bezalkoholowa komunia. Nie chciałbym księdza biskupa stawiać w niezręcznej sytuacji. Wystarczy, jak moja Kasia zostanie włączona do orszaku darów ołtarza, czy jak to tam się nazywa.
- Zobaczę, co da się zrobić - syknął ksiądz, uwalniając rękę i nie pytając nawet, jaka to parafia. - Z Bogiem.
Wyszedł wściekły. Na ulicy dzień nadal był piękny i słoneczny, ale tym razem nie udzielało się to Kowalczukowi ani trochę.


--
kliku-kliku, Czytelniku:

poniedziałek, 31 sierpnia 2009

Poszukiwania cz. 1


- Wziąłbyś się do roboty - powiedziała Zuzanna, gdy Antoni po raz kolejny przeszedł w szlafroku przez salon. - Nie lubię, jak się kręcisz całymi dniami po domu.
Popielniczka, w której zakotwiczona była jej eteryczna postać, stała na stoliku do kawy przy oknie.
- Przynajmniej masz towarzystwo - burknął siadając z fotelu.
- Nie obraź się, ale twoje już mi spowszedniało. A nie pracując, nie przynosisz żadnej lektury. Nudzi mi się.
Mężczyzna założył nogę na nogę, obnażając się bezwstydnie i zaczął dłubać przy paznokciach. Zuzanna odwróciła się, nie tyle zawstydzona, co obrzydzona widokiem. Była już stara, a lata uwięzienia w formie eterycznej dodatkowo budowały w niej niechęć do fizyczności.
- Zresztą to twoja wina - rzucił, gdy uporał się już z jedną stopą i zaczął grzebać przy drugiej.
- Moja?!
- A kto mówił, że po upadku z konia trzeba zaraz wskoczyć na siodło, bo inaczej człowiek już nigdy nie wróci do jazdy? Uparłaś się, żebym zaraz po nieudanej akcji na Mokotowie poszedł na drugą. Jeszcze gorzej przygotowaną i jeszcze mniej udaną.
- Nie moja wina, że czarownica się spóźniła i nie miałeś na kim się odegrać. Pomyśl, że to było działanie prewencyjne. Te adeptki, które rozpędziłeś, już czarownicami nie zostaną. Nie zablokowałeś jednej realnej, ale w dłuższej perspektywie zablokowałeś pięć potencjalnych.
Zerknęła przez ramię, czy Antoni ogarnął się już na tyle, by mogła bez przykrości obcować z nim twarzą w twarz. Okazało się, że owszem, więc odwróciła się znów przodem do niego.
- To dobry wynik i udana akcja - dodała.
- Nie wydaje mi się. Czarownica nie pójdzie na policję, potencjalna czarownica może. A te paniusie wyglądały mi na prędkie w składaniu skarg i zażaleń. Dość mam kłopotów z policją przez niesprzątnięte trupy z Pragi. Zresztą nad głową śledczego łatwiej zapanować, niż nad wypełnionym na jakimś komisariacie zgłoszeniem napaści. Papieru nie zahipnotyzujesz.
- Wróć więc do polowania na czarownice, które skarg nie składają. I jak coś robisz - rób to dobrze. Bez śladów, bez form przejściowych, jak moja.
- Sama przybrałaś tę formę. Ja cię tylko w niej uwięziłem.
- Tylko! - prychnęła.
- Muszę zrobić sobie przerwę - oświadczył. - Co najmniej przerwę. Jest za gęsto. Czarownice organizują się, wkrótce trudno będzie znaleźć jakąś samotną, którą można spokojnie i cicho podejść. Policja się mną interesuje. Kościół się zaktywizował.
- Myślałam, że jesteście po tej samej stronie barykady.
- To nie barykada, to wojna. I ma wiele stron, wiele frontów. Kościół walczy z czarownicami, bo Bóg tak każe. Ja w Boga nie wierze, co zresztą było powodem mojego odejścia z tej instytucji. Mam własne powody i własne metody walki. I moje metody podpadają pod to, co ściga Kościół. Dla nich też jestem czarownikiem.
- A jakie ty masz własne powody ścigania czarownic? Zawsze wydawało mi się, że tylko to potrafisz i robisz to niejako z rozpędu, by nie powiedzieć, że z pobudek finansowych.
- O nie-nie-nie - wstał i podszedł do czarownicy. - Ja bronię porządku. Bronię równowagi w świecie płci, gdzie mężczyzna jest przedsiębiorczy i władczy, a kobieta opiekuńcza i podległa. Czarownice wypaczają ten model. Naruszają równowagę i prowadzą świat ku zagładzie.
- Antek, proszę cię, przestaw mnie na podłogę, bo muszę pozwijać się ze śmiechu.
- To nie jest śmieszne - mruknął, nie spełniając prośby.
- Skoro ty taki porządnicki jesteś, to może z policją będzie ci po drodze? Oni też pilnują porządku.
- Niestety, teraz to oni pilnują nowych porządków.
- Ale jakiegoś sprzymierzeńca potrzebujesz. Wszyscy się organizują - ty też powinieneś.
- Niby z kim? - zapytał.
- Z pewną czarownicą, która też chciałaby, żeby wszystko było po staremu. No, no, nie najeżaj się - dodała szybko widząc jego reakcję. - Możesz rozmawiać ze mną, możesz porozmawiać i z nią. Tylko porozmawiać. Rozwiążecie problem jednoczenia się i otwartej wojny, wrócicie do swoich partyzanckich działań. Potem możecie się nawet pozabijać. Zgoda?
Nic złego się nie stanie - pomyślał. Przynajmniej będę miał namiar na kolejną jędzę.
- Zgoda.


--
kliku-kliku, Czytelniku:

poniedziałek, 24 sierpnia 2009

Władza i siła cz. 4


Marzena Laskowska leżała na skórzanej kanapie w swoim salonie i dość szybko opróżniała kolejne kieliszki czerwonego wina. Na fotelu, który zwykle sama zajmowała, przyjmując gości, tym razem siedziała Anna Mróz. Także z kieliszkiem wina, jednak dużo rzadziej podnoszonym. Marzena zaprosiła ją, żeby się wyżalić i by w rozmowie jakoś pozbierać się, wypracować plan działania.
- Agnieszkę poznałam na studiach podyplomowych - opowiadała. - Czasem stawiałam jej tarota. Podobno najtrudniej być prorokiem we własnym kraju. Jeżeli ludzie poznają cię jako czarownicę i spotykają tylko w tej roli, to łatwo utrzymać aurę tajemniczości. Łatwo być wieszczką, szafarką wiedzy tajemnej. Rozumiesz?
Starała się mówić lekko napuszonym językiem, do którego nawykła w kontakcie z klientami, ale Anna doskonale ją rozumiała. Rozumiała też, że musiało stać się coś ważnego. Inaczej Marzena nie zaczynałaby opowieści od początków swoich kontaktów z magicznym rzemiosłem. Nie odwróciłaby też swojej pozycji gospodyni, w której z fotela analizowała klientki rozłożone na kanapie jak na kozetce.
- W drugą stronę jest trudniej - kontynuowała. - Ale z nią mi się udało. To mnie podbudowało, pomogło uwierzyć we własne siły. Oto wzorowa studentka, dziewczyna, która nie raz widziała mnie w sytuacji, gdy czegoś nie wiem, nie umiem, nie potrafię - ufała mi. Cokolwiek wyszło mi w kartach, starała się zastosować w życiu. Nigdy wcześniej nie miałam na nikogo takiego wpływu, nawet na facetów. Wszystko dzięki temu, czego uczyłam się od ciebie.
Skończyła kolejny kieliszek i sięgnęła po butelkę. Chciała dolać też swej dawnej mistrzyni, ale ta wciąż miała szkło w jednej trzeciej pełne.
- Firma, w której pracowała, szukała atrakcji na Andrzejki dla pracowników. Agnieszka zaproponowała im mnie. Było jeszcze parę innych osób, ktoś prowadził wróżby z wosku, był astrolog z laptopem - wiesz, przegląd jak na targach parapsychologicznych. Ale to do mnie zrobiła się największa kolejka, bo z każdym porozmawiałam, każdy dowiedział się z kart czegoś prawdziwego. Na drugi dzień Agnieszka znów zadzwoniła mówiąc, że żona prezesa chce się umówić na indywidualną sesję.
Gospodyni rozpięła spinkę, pozwoliła rudym włosom opaść na ramiona. Ze stóp zrzuciła domowe pantofelki, wsunęła nogi pod poduszki kanapy. Czuła się coraz swobodniej, rozmowa przynosiła ulgę.
- I tak to się zaczęło. Zaczęłam obsługiwać Jolkę, żonę prezesa i jej koleżanki. Z rozpędu też Agnieszkę, która dzięki temu awansowała. Najpierw zwykłe sesje, wróżby, pomoc przy podejmowaniu decyzji. Ale potem doszły lubczyki, wzmacnianie kosmetyków, dziewczyny chciały się uczyć. Zostałam mistrzynią, miałam własny coven.
- Co?
- Coven. Znaczy sabat, ale żeby dziewczynom nie mieszał się sabat-zgromadzenie z sabatem-zlotem, zdecydowałam się na wiccańskie nazwy: coven, esbat
- Jasne - Anna skinęła głową. W sumie dobrze, że komercyjne przedsięwzięcie trzymało się komercyjnych nazw.
- Zbyt wiele ich nie nauczyłam. Dla nich to było kolejne hobby, gdzieś między jazdą konną a spa. Dawało korzyści seksualne i pomagało dbać o urodę. Nie rozwijały się specjalnie, ale ja z nich żyłam.
Butelka była pusta, więc Marzena poszła do kuchni po drugą. Po powrocie dolała z rozpędu w oba kieliszki, mieszając u Anny merlot z shirazem. Ruchy rudej czarownicy stały się bardziej zamaszyste. Najwyraźniej zbliżała się kulminacja, bo po początkowym rozluźnieniu opowieść zaczynała ją nakręcać.
- Ja z nich żyłam, rozumiesz?! - powtórzyła, wracając na kanapę. - Na podyplomowe poszłam, żeby się przekwalifikować i wyrwać z biura. A w wyniku tych studiów, tej znajomości, całkowicie zmieniłam życie. Zaczęłam utrzymywać się ze swojej pasji, robić to, co zawsze chciałam. I tylko to. Żyłam jak królowa, bo moje leniwe uczennice każdy odczynnik kupowały ode mnie. Zioła z Herbapolu po przesypaniu do papierowych rożków sprzedawałam z pięćdziesięciokrotnym przebiciem. I jednego dnia wszystko trafił szlag! - machnęła kieliszkiem, rozlewając część wina.
- Co się stało?
- Dziewczyny zebrały się na esbat. Zanim do nich dojechałam, pojawił się jakiś pieprzony inkwizytor i na śmierć je przestraszył. Jedną pobił, rozumiesz? A mnie tam nie było, żeby je obronić. Teraz nie chcą mnie znać. Straciłam swój coven, swoje klientki. Przez jakiegoś klechę od Kowalczuka i jedno głupie spóźnienie.
- Gdybyś się nie spóźniła, mogłabyś stracić o wiele więcej. Zwłaszcza, jeżeli on nie był od Kowalczuka.
- A od kogo? Podobno Kowalczuk dostał nowe rozkazy od biskupa Morawskiego. Jeździ po parafiach, organizuje. Znasz go, znasz ich obu - to nie są ludzie dialogu. Wzięli się za nas. I my też musimy się zorganizować.
- No tak - stwierdziła Anna - rozmawiałaś z Jagą. Zaraziła cię swoim planem.
- To nie jej plan. Ciotka Helena ma być głową Wielkiego Sabatu. To chyba wystarczający autorytet, nawet dla ciebie.
Anna odstawiła kieliszek i podniosła się.
- Szanuję Helenę - powiedziała, przechodząc do przedpokoju. - Ale znam Jagę i widzę, jaki ma ona wpływ na ciotkę. Nie jesteś już moją uczennicą, ale proszę, przemyśl to jeszcze. I nigdy nie mów mi, że muszę się w coś zorganizować - dodała wychodząc.

--
kliku-kliku, Czytelniku:

czwartek, 20 sierpnia 2009

Władza i siła cz. 3


Mroczne inskrypcje okrywały ściany. Antoni Padewski szedł po schodach, mijając nieczytelne słowa, ale mrok mu nie przeszkadzał. Na praskich klatkach żarówki znikały szybciej, niż je uzupełniano. Zaś jeśli chodzi o napisy to nie był ciekaw ich treści - kto kogo kocha, czy kto uprawia najstarszy zawód świata. Dotarł do kraty na piętrze Krzysztofa Wiśniewskiego i zadzwonił dzwonkiem do mieszkania pasera. W wizjerze mignęło światło - znak, że ktoś patrzy - i po chwili zabrzęczał elektromagnetyczny zamek. Padewski otworzył kratę, wszedł do wąskiego korytarzyka i zamknął ją z powrotem. Paser, wiedziony ostrożnością, nigdy nie otwierał obu drzwi swojej śluzy bezpieczeństwa równocześnie. Szczęknął zamek kraty, ale drzwi nie otworzyły się.
- No? Co jest? - zapytał po dłuższej chwili.
Za drzwiami panowała cisza. Antoni zastukał do nich, wreszcie zadzwonił ponownie. Nic. Ciężkie, okute drzwi tłumiły odgłosy z wnętrza, nie było też możliwości nawiązania psychicznego kontaktu z Wiśniewskim. Upewnił się, że nikt nie patrzy przez wizjer i szybko schował swoją torbę do starego sekretarzyka wystawionego na korytarz za kratą. Po czym spokojnie stanął pod ścianą i czekał.
Nadkomisarz Bielak przyjechał po niecałej półgodzinie. Mężczyźni bez słowa zmierzyli się wzrokiem przez kratę. Wreszcie policjant wyjął pistolet i wycelował go w Padewskiego, każąc mu cofnąć się pod najdalszą ścianę. Nacisnął dzwonek, a w odpowiedzi paser otworzył kratę.
- Policja - powiedział, stając w otwartych drzwiach i pokazując legitymację. - Ręce do góry i odwróć się.
- Schowaj żelazo do jaszczura - wolno powiedział Padewski patrząc policjantowi prosto w oczy.
- Co?
- Broń schowaj. Niepotrzebna - starał się emanować spokojem, który wobec sytuacji konfliktowej zwiększał tylko dysonans w głowie Bielaka.
- Trzymaj ręce w górze!
- Dlaczego w górze? W czym to pomoże? Przecież nie wiesz, co ci grozi. Zetknąłeś się z zabójstwami, których nie potrafisz wyjaśnić, których przebiegu, ani przyczyn śmierci nie potrafisz sobie wyobrazić. Nie wiesz, co mogę ci zrobić. Nie wiesz, czy ręce w górze pomogą mi w tym, czy przeszkodzą. Nie wiesz nawet, czy stoję przed tobą, czy to tylko złudzenie. Może jestem za twoimi plecami? - mówił tak sugestywnie, że nadkomisarz omal się nie obejrzał - Może schowaj broń i porozmawiajmy.
Policjant z ociąganiem schował pistolet do kabury i usiadł na kanapie. Jakiej kanapie?! Rozejrzał się wokół siebie. Byli w kawiarni, mężczyzna zadenuncjowany przez pasera siedział naprzeciw niego, uśmiechał się. Uroku mu to nie dodawało.
- Co się...?
- Poszliśmy porozmawiać.
- Ale jak? Hipnoza - domyślił się.
- Po prostu poprosiłem.
- Aresztuję cię - powiedział bez przekonania. Jakoś słabo to zabrzmiało. - Za potrójne zabójstwo.
Potrójne. Czyli chodzi o Szablewską - uświadomił sobie Padewski. Spodziewał się, że chodzi raczej o inne tragiczne w skutkach interwencje u czarownic, z których fanty upłynniał przez Wiśniewskiego. Dziwne, bo klejnoty z tej akcji dopiero przyniósł na sprzedaż i tkwiły teraz w sekretarzyku u wiarołomnego pasera. Policja zadziałała nadzwyczaj sprawnie, może ze względu na martwych księży. O ile wiedzieli, że to księża.
- Trzy trupy to jeszcze nie potrójne zabójstwo - zaczął. - Mężczyźni zginęli z rąk broniącej się kobiety.
Fakt, taka była wstępna wersja aspiranta Marczaka i późniejsze badania potwierdziły ją.
- A kobieta?
- Kobieta umarła ze starości. Nie macie wyników sekcji?
Wyniki rzeczywiście były. Nadkomisarz uznał je za bzdurę, bo przecież ludzie nie umierają ze starości w trakcie napadu i usiłowania gwałtu. Zawał w takiej sytuacji - owszem - ale według patologa to nie był zawał. Po telefonie pasera z informacją, że ma w klatce poszukiwanego za mokrą robotę, Bielak nawet nie zdążył się zastanowić, czy wciąż szuka mordercy.
- A skąd ty to wszystko wiesz?
- Powiedzmy, że prowadzę monitoring branży, w której działała ta kobieta.
Padewski dopił kawę i wstał. Policjant chciał go powstrzymać, ale nie mógł.
- Skontaktuję się jeszcze - zapowiedział Antoni. - Wziąłem sobie twoją wizytówkę.
Podszedł do drzwi, na progu odwrócił się.
- I nie zapomnij o rachunku - rzucił, a Bielak poczuł, że wraca mu władza w członkach.


--
kliku-kliku, Czytelniku:

poniedziałek, 17 sierpnia 2009

Władza i siła cz. 2


- Znowu macie jakieś opętanie? - zapytał Paweł Kowalczuk, wchodząc do gabinetu matki dyrektorki w katolickim liceum dla dziewcząt.
- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus - odpowiedziała matka Barbara Kostyga, wstając zza biurka.
- Na wieki wieków. Co się stało?
- Zaginęła jedna z uczennic, Karolina Maślak. Ze względu na okoliczności podejrzewam uprowadzenie.
To było coś nowego. Nie zaginięcie, tylko od razu uprowadzenie.
- Jakież to okoliczności? - zapytał.
- Poszła na spotkanie z obcymi ludźmi, satanistami poznanymi w Internecie. Nie wróciła.
Zakonnica była sucha i fachowa. Starała się podawać same fakty. Wiedziała jednak, jaki wyłania się zza nich obraz.
- Przepraszam, ale czy uczennice mają tu teraz swobodny dostęp do Internetu i mogą umawiać się na randki, że o satanistach nie wspomnę?
- Korzystała z Internetu w bibliotece publicznej. Na spotkanie wyrwała się podczas jednego z grupowych wyjść do tej biblioteki. Kryła ją koleżanka. Od niej dowiedziałam się szczegółów sprawy.
- To ta na korytarzu? - zapytał, przypominając sobie dziewczynę, którą mijał w drodze do gabinetu.
- Tak.
- Wejść! - zawołał w stronę drzwi.
Upłynęła dłuższa chwila nim do dziewczyny dotarło, że to ją wołano. Wstała, poprawiła plisowaną spódniczkę i weszła do środka ze spuszczoną głową. Strach ściskał jej gardło. Ksiądz przyglądał się uczennicy bez słowa, aż podniosła zapłakane oczy.
- Wyjść! - powiedział wreszcie.
Grzecznie odwróciła się i wyszła z powrotem na korytarz. Nie miała pojęcia, czy może już sobie pójść, czy też powinna czekać jeszcze na kolejne wezwanie.
- Wszystko już powiedziała - stwierdził Kowalczuk, zwracając się do matki dyrektorki. - Powiadomiliście kogoś? Rodziców? Policję?
- Jeszcze nie.
- Dobrze. Odeślijcie tę beksę do klasztoru na rekolekcje. Powiedzcie rodzicom, że pojechały obie. W intencji maturalnej.
- Tak jest.
- Twoi przełożeni też jeszcze nie wiedzą, co? - stwierdził raczej, niż zapytał, obchodząc biurko i stając przy oknie. - Dlatego zwróciłaś się do mnie.
- Pomyślałam, że skoro to sataniści, to będziesz najlepszą osobą.
Znali się od lat. On był wtedy jeszcze młodym duchownym bez stanowiska, ona zwykłą siostrą nauczycielką. Zawsze pomagał - zwłaszcza przy opętaniach, które zwykle okazywały się atakami paniki wywołanymi ukrywaną ciążą. Odbierał dzieci, ukrywał je w kościelnych sierocińcach. Takich jak ten, z którego kiedyś na swe utrapienie biskup Morawski wziął Antoniego Padewskiego, żmiję na własnej piersi hodowaną. Bezbożnika i zdrajcę. Kowalczuk odegnał te myśli, spróbował uciec przed problemami na swoim podwórku w sprawę uczennicy.
- Wiesz co się zbliża? - zagadnął.
- Maj. Matury. Komunie - pomyślała chwilę. - Długi weekend - dorzuciła coś ze świeckich spraw.
- Beltane - powiedział. - Jeden z głównych sabatów. Jeżeli szybko jej nie znajdę, twoją podopieczną czeka złożenie w ofierze podczas czarnej mszy. Czyli śmierć, albo los gorszy od śmierci, zależy od liturgii.
- Przynajmniej wróciłaby żywa.
- Może nawet z dzieckiem. I niekoniecznie ludzkim.


--
kliku-kliku, Czytelniku:

czwartek, 13 sierpnia 2009

Władza i siła cz. 1


Małe sportowe bmw zjechało z mostu Siekierkowskiego i skręciło w Czerniakowską. Tuż za nim, z trudem utrzymując dystans, pędziła ogromna terenówka z przyciemnianymi szybami. Samochody skręciły w Bartycką i zaczęły kluczyć po uliczkach w coraz słabiej zaludnionej okolicy. Było już ciemno, a nie wszędzie paliły się latarnie. Reflektory odkrywały przeszkody z minimalnym przy tej prędkości wyprzedzeniem. Wreszcie bwm wjechało na podjazd przed niewielką halą magazynową i stanęło, gasząc światła. Terenówka także wtoczyła się na wyłożony kostką podjazd i zatrzymała się w pobliżu rampy.
Z samochodów wysiadło w sumie pięć kobiet. Dobrze ubranych, umalowanych i pozbawionych wieku. Wszystkie miały między trzydzieści a pięćdziesiąt lat, ale trudno byłoby ustawić je według dat urodzenia. Wiek postrzegany stał się funkcją czasu dzielonego przez stan konta. Kierująca bmw wyjęła z torebki pęk kluczy i otworzyła halę hurtowni materiałów do wykańczania wnętrz. Kobiety weszły do środka.
- Jolu, a gdzie Marzena? - zapytała jedna z pasażerek terenówki.
Jola, która dzierżyła klucze, klepnęła dłonią w torebkę z komórką.
- Wysłała mi esemesa, że się spóźni. Mamy wszystko przygotować.
- Same? - zdziwiła się pytająca.
- Tylko przygotować, Baśka - uspokoiła ją gospodyni. - Nie zaczynamy bez niej.
Wybrały największe wolne miejsce w magazynie. Na betonowej podłodze zaczęły ustawiać niskie, grube świece, kredę do narysowania kręgu i swoje własne, tajemne zawiniątka.
- Co masz? - jedna z kobiet zapytała Baśkę. - Kosmetyki?
- Nie - efektowna blondynka z burzą loków uśmiechnęła się. - Pora wreszcie wykorzystać odzyskany blask. Nie zamierzam chować go...
- Pod korcem - podpowiedziała egzystencjalna brunetka w okularach z szerokimi oprawkami.
- Dla męża - dokończyła blondynka. - Szykuję lubczyk. Z kosmykiem włosów - pogładziła jedwabne zawiniątko.
- Kto to? - zainteresowała się Jola. - Twój trener?
- Na trenera nie potrzeba lubczyku - prychnęła Baśka. - To lekarz.
- Twój?
- Mój trochę za dużo o mnie wie. To gin mojej córki.
- Skąd wzięłaś kosmyk jego włosów? - chciała wiedzieć brunetka, ale nie doczekała się odpowiedzi.
- Ja też niedługo odpuszczę sobie wzmacnianie kosmetyków - oświadczyła krągła szatynka. - Za radą mistrzyni postanowiłam postymulować węża Kundalini, by skłonić mistyczną energię do wędrówki przez moje ciało.
- To się mąż ucieszył - stwierdziła Baśka. - Został wreszcie dopuszczony do pupci. Chyba że to nie mąż.
- Mąż, mąż - roześmiała się szatynka. - Mój taternik dotarł wreszcie do małej groty.
- I to działa?
- Działa doskonale. Tylko trzeba się odpowiednio nastawić. Wiesz, na przeżycia mistyczne. Nie myśleć o bólu, higienie, czy co to zmieni w twoim małżeństwie. Musisz skupić się na słowach mistrzyni i otworzyć na pranę.
- A propos - przypomniała sobie Jola. - Gdzie ta Marzena? Pełnia nam ucieknie.
Jak na zawołanie otworzyły się drzwi. Ale nie weszła przez nie Marzena, mistrzyni tego sabatu. Na progu magazynu stał Antoni Padewski. Kobiety zbiły się w grupkę i patrzyły na niego zaskoczone. Mężczyzna podszedł do zgromadzonych akcesoriów i kilkoma kopnięciami rozrzucił je po podłodze. Rozdeptał kredę, podeszwę wytarł w zawiniątka.
- Co pan robi? - jako pierwsza odezwała się Jola. - Proszę wyjść!
- Do garów, suki - syknął, ruszając w ich stronę.
- Dzwonię na policję - zapowiedziała gospodyni, sięgając po komórkę.
Padewski wyrwał jej telefon z ręki i rzucił nim o ścianę. Chwycił kobietę za gardło i potrząsnął. Pusto. Żadnej energii, cholerna amatorka. Odepchnął ją na bok, nie utrzymała się na szpilkach, upadła, raniąc kolana. Złapał następną i znowu nic. Szatynka o pełnych kształtach energetycznie też była prawie pusta. Ktoś uderzył go torebką w plecy. Puścił kobietę i odwrócił się do blondynki stojącej za nim na szeroko rozstawionych nogach.
- Chyba nie uderzysz kobiety - powiedziała, wymachując torebką.
- Złudny stereotyp.
Uderzył na odlew wierzchem dłoni. Cios posłał Baśkę na stos kartonów przygotowanych do wysyłki. Podniósł ją stamtąd za gardło, ale znów nie wyczuwając energii, puścił z powrotem.
- Ty - powiedział do brunetki. - Na tym gównianym esbacie musi być choć jedna czarownica.
- Nie! - cofała się między regały z towarem. - Nie ja. Spóźni się. Ona się spóźni - mówiła drżącym głosem.
- No tak - stwierdził i wyszedł, trzaskając drzwiami - Kobiety!


--
kliku-kliku, Czytelniku:

poniedziałek, 10 sierpnia 2009

Shock and awe cz. 4


Modernistyczna kostka willi z połowy XX wieku tonęła w zieleni Mokotowa. Ukryty w cieniu drzewa, już po wewnętrznej stronie ogrodzenia, Antoni Padewski obserwował ulicę i okna okolicznych posesji. Nikogo. Ostrożnie podszedł do nieużywanych, tylnych drzwi domu. Wejście od kuchni było zamknięte, ale dolny lufcik okna obok nich ktoś zostawił uchylony. Mężczyzna wyciągnął zza pazuchy szczypce i przeciął długi haczyk podtrzymujący lufcik. Drugą ręką przytrzymał ramę, ostrożnie odkładając szybę na parapet. Teraz mógł sięgnąć głębiej. Wsunął całe ramię i przekręcił mosiężną klamkę, otwierając okno na oścież. Wszedł do środka, zamknął okno i lufcik. Resztki rozciętego haczyka schował do kieszeni marynarki. Żadnych śladów.
Przez chwilę stał w służbówce, nasłuchując odgłosów z domu. Cisza, tylko na górze skrzypiało krzesło. Przeszedł do kuchni i małymi krokami posuwał się dalej. W holu musiał przystanąć i dobrze się rozejrzeć. Było stąd widać prawie wszystkie drzwi włącznie z wejściowymi i pojedynczy ciąg schodów przyklejony do ściany. Prosta balustrada kontrastowała z meblami art deco wyraźnie starszymi od willi. Wnętrze wydawało się puste i nieprzytulne. Samotnie mieszkająca tu czarownica nijak nie mogła wypełnić sobą piętrowego, trzystumetrowego domu. Pewnie dlatego wszystkie drzwi były pozamykane - dzieliło to przestrzeń na mniejsze fragmenty, łatwiejsze do ogarnięcia dla lokatorki.
Padewski zaczął wspinać się po schodach. Zlustrował korytarz na piętrze, szybko zlokalizował jedyne uchylone drzwi. To zza nich dochodziło skrzypienie. Zajrzał przez szparę, przesuwając głowę, by ogarnąć cały pokój. Był to spory gabinet z bogatą biblioteką. Za ciemnym, politurowanym biurkiem ustawionym naprzeciw okna siedziała kobieta. Siwe włosy miała upięte w kok, ramiona okrywała jej czarna, ażurowa chusta. Palce lewej dłoni gładziły lekko talię kart, z której dobierała prawą ręką.
- Niebezpieczeństwo - szepnęła, kładąc kolejną kartę.
Zgrzytnęły otwierane drzwi. Odwróciła głowę i próbowała wstać. Padewski w dwóch krokach pokonał dzielącą ich przestrzeń.
- Pozdrowienia od siostry - powiedział. - Zaprasza cię do siebie.
Nasadą prawej dłoni uderzył na wysokości mostka, przygważdżając kobietę do biurka. Wyrysowany na nadgarstku sigil wszedł w kontakt z czakrą serca, energia popłynęła gwałtownym strumieniem. Zbyt gwałtownym. Nie spodziewał się, że stara czarownica podda się tak łatwo. Silne mrowienie ogarnęło całą rękę, która opadła bezwładnie wzdłuż boku. Sytuacja stała się absurdalna. Stał tuż obok czarownicy kompletnie pozbawionej mocy i nie był w stanie wykonać żadnego skoordynowanego ruchu ręką, żeby ją zapieczętować. Położył jej lewą rękę na czubku głowy, ale nie potrafił narysować symbolu. Patrzyli na siebie, oboje wyraźnie zaskoczeni obrotem sprawy.
Nagle usłyszał kroki. Obracając się, szarpnął na wpół sparaliżowaną kończyną i trafił dłonią prosto w szyję nadbiegającej brunetki. Palce słabo zacisnęły się na krtani, energia niespodziewanie znalazła ujście, wypełniając gardło kobiety. Uderzenie mocy rzuciło ją na regał, po którym osunęła się bezwładnie.
Antoni rozejrzał się niezdecydowany. Odzyskał władzę w ręku i stał tuż przy bezsilnej ofierze. Z drugiej strony pieczętowanie zajęłoby mu chwilę, a w drugim kącie pokoju przytomność odzyskiwała nieznana mu kobieta. Młoda jak na czarownicę. Ale mogła też dobrze się konserwować. Pogoń za wieczną młodością i urodą rozwinęła się niemal w osobną dziedzinę czarów. On naładował ją zaś mocą, której mogłaby użyć przeciw niemu. Mocą, która wyraźnie rozpływała się po jej ciele, strosząc włosy na głowie i elektryzując materiał grafitowego kostiumu.
Otworzyła oczy i to przesądziło. Padewski popchnął starą z powrotem na krzesło, wybiegł z gabinetu i opuścił willę.

Jadwiga Anusz podniosła się z podłogi i przeciągnęła jak kot. Nigdy jeszcze nie czuła w sobie tak wielkiej energii. Przygładziła włosy, dotknęła palcami gardła. Wciąż pulsowało, jak gdyby stało się drugim sercem. Podeszła do zwisającej z krzesła starej czarownicy i pomogła jej się wyprostować.
- Jestem już taka stara. Taka słaba - poskarżyła się tamta.
Jaga po raz pierwszy widziała słabość ciotki Heleny Szablewskiej. I nie wiedziała, co ma z tym zrobić. Poważały ją wszystkie. Przychodziły po radę. Prosiły o rozstrzyganie sporów i uznawały jej osąd. A teraz siedziała tutaj, na wpół żywa, pokonana przez jakiegoś obcego chudzielca. Na krótko przed sabatem. Niedobrze. Położyła ręce na siwych włosach - teraz wydawały się bardziej siwe, niż przy ostatnim spotkaniu - i oddała część energii.
- Dziękuję - ciotka Helena zaczęła oddychać swobodniej. - Za wszystko.
- Mam godną ofiarę - powiedziała wreszcie Jaga. Nie chciała rozmawiać o tym, co przed chwilą zaszło.
- To dobrze. Bardzo dobrze. Ale ja... ja chyba nie dam rady.
- Zbliża się beltane - przypomniała młoda czarownica.
- Nie dam rady - powtórzyła stara. - Za długo to odkładałam.
Wzięła Jadwigę za rękę i spojrzała jej w oczy. Próbowała coś w nich wyczytać, lecz tego także nie potrafiła już zrobić.
- Ty poprowadzisz ceremonię - zdecydowała.
Brunetka przygryzła wargi, żeby nie uśmiechnąć się zbyt szeroko. Nareszcie.


--
kliku-kliku, Czytelniku:

czwartek, 6 sierpnia 2009

Shock and awe cz. 3


- Paulina Buczek, dwadzieścia cztery lata. Zaborczy narzeczony, toksyczny związek, niechciana ciąża. Poczucie nacisku, uwiązania, obawa przed ostatecznym zamknięciem w klatce. Zalecenia: zabieg, zerwanie znajomości, izolacja od źródła problemu (narzeczony), nowe życie.
Padewski zamknął kalendarz zabrany z domu Hanny Szablewskiej i odłożył go na podłogę. Siedział na deskach poddasza i patrzył na unoszącą się eterycznie nad popielniczką Zuzannę.
- Jak na osobę starej daty bardzo lakonicznie pisała - stwierdził. - Obawiam się, że nie napasiesz się tymi wspomnieniami.
- O, przeciwnie - zjawa migotała lekko. - Ja to sobie wszystko wypełnię treścią. Powyobrażam, przemyślę. Przynajmniej nie będę się nudzić.
- A nudzisz się?
- Nie, wcale. Od ośmiu lat jestem uwięziona w tej formie, wiszę dnie i noce jak dymek z papierosa nad popielniczką, a jedyną moją rozrywką są rozmowy z ponurym szowinistą. Wszystko dlatego, że zachciało mi się podróżować.
- Do podróżowania bezcielesność nie była ci potrzebna. Ty chciałaś podglądać ludzi. Wnikać do ich mieszkań, do ich życia. Zresztą masz, czego chciałaś - czytam ci cudze pamiętniki.
Wstał z podłogi i poszedł do kuchni. Po chwili wrócił z zimnym gotowanym kartoflem w jednej i kawałkiem kiełbasy w drugiej dłoni.
- O, obiadek - stwierdziła z przekąsem. - Też bym coś zjadła.
- Jeszcze nie - oświadczył po krótkich oględzinach odcienia czarownicy. - Za jasno świecisz.
- Karmisz mnie dopiero, jak jestem na skraju wyczerpania - powiedziała z wyrzutem.
- Powtarzasz tę gadkę co dwa miesiące. I moja odpowiedź się nie zmieni. Nie zamierzam cię przekarmiać, bo zaczniesz chomikować energię, aż któregoś dnia uzbierasz dość, żeby się wyrwać i uciec.
- Nigdzie nie zamierzam uciekać. Ja tu mieszkam!
- W takim razie wyrwać się i urwać mi głowę.
- Urwać owszem, głowę owszem, ale nie tę, o której myślisz, tylko tę, którą wszyscy myślicie - mruknęła.
- I kto tu jest ponurym szowinistą? - zapytał retorycznie i usiadł przy stole, by dokończyć posiłek.
Siedzieli w milczeniu kilka minut, jak zwykle po sprzeczce o ilość energii, jaką przekazywał jej na podtrzymanie życia. Wzajemna nienawiść, jaką pałali do siebie od chwili, gdy uwięził ją w eterycznej formie, wypaliła się. Od dawna współtworzyli symbiotyczny związek, w którym ona wyceniała dla niego biżuterię w zamian za minimalne racje energii i lektury z cudzego życia. Dużo też rozmawiali - on dowiadywał się o zwyczajach czarownic, ona nie traciła kontaktu z aktualnościami. Przywykli do siebie. Polubili - choć żadne by tego nie przyznało.
- To chociaż jeszcze mi poczytaj - poprosiła wreszcie.
- Nie ma więcej. To był ostatni wpis.
- Szkoda - westchnęła. - Jednak wolę jak prowadzą pamiętniki, a nie dziennik w kalendarzu. Przynajmniej ilość tekstu nie jest uzależniona od pory roku.
- Ja wolę kalendarz - odpowiedział Antoni z pełnymi ustami, wytarł palce o spodnie i podniósł dziennik. - Na końcu są kontakty - oświadczył, wertując strony.

* * *

- Proszę bardzo, herbatka dla pana nadkomisarza.
Krzysztof Wiśniewski wyszedł z kuchni ze szklanką brunatnego płynu do połowy wypełnioną fusami. Zagrzechotały koraliki zwieszające się długimi sznurami we framudze drzwi. Paser postawił naczynie na stoliku przed rozpartym na kanapie policjantem. Sam przycupnął skromnie na krześle. Bielak upił łyk. Garbniki wykręciły mu usta, poczuł bombę stężonego cukru i teiny. Wzdrygnął się.
- Toż to czaj! - wykrzyknął, ale z zadowoleniem.
Był już trochę zmęczony - odwiedzał siódmego z kolei i coraz mniej obiecującego pasera. Oczywiście nikt nie widział biżuterii skradzionej z mieszkania Szablewskiej. Oczywiście wszyscy zapewniali, że niezwłocznie dadzą znać. I pewnie zaraz zapominali o sprawie. Westchnął, napił się znowu. Napój przywracał siły w stary, dobry sposób, nie to co energetyki w puszkach. Wiśniewski uśmiechnął się nieśmiało, widząc zadowolenie gościa. Starał się stworzyć domowe warunki nie tylko swoim klientom, ale i pozostałym interesariuszom z otoczenia biznesu, w tym policji. Zwłaszcza personie tak znacznej, poważnej i solidnej, jak nadkomisarz. Z głupotami nie przychodził, głowy nie zawracał, nie wyżywał się. Dawał żyć.
- Co sprowadza pana nadkomisarza?
- Biżuteria. Duża porcja damskiej biżuterii. W większości staromodnej. Wypłynęło ostatnio coś takiego?
Paser westchnął, zaplótł palce i starał się dobrać właściwe słowa.
- Panie nadkomisarzu - zaczął ostrożnie, - pan wie, bo ja to wszystkim powtarzam, że reprezentuję zawód zaufania społecznego. Jeżeli ja bym mówił, co wypływa, to ja bym krótko mówił i daj Boże, żeby tylko z powodu utraty klienteli.
To było nowe. Żadnego "nie, nie widziałem, tak, zgłoszę na pewno". Przemyślana odpowiedź, za którą coś się kryło. Ale też Wiśniewski to była stara szkoła. Nie ryzykował łatwych kłamstw, nie wiedząc, co policjant może już wiedzieć.
- Mnie nie interesują włamania - Bielak nachylił się, budując atmosferę rozmowy w zaufaniu. - Chodzi o fanty z mokrej roboty.
- Do tego się nie dotykam - zapewnił paser.
- Bardzo rozsądnie. Taki rozsądny człowiek na pewno zadzwoni, gdyby ktoś nierozsądny przyniósł takie rzeczy - policjant zawiesił głos.
- Zadzwoni - potwierdził Wiśniewski, zastanawiając się, kiedy znów odwiedzi go wdowi żigolak.


--
kliku-kliku, Czytelniku: