wtorek, 27 października 2009

Sabat cz. 4


Paweł Kowalczuk siedział na skórzanej kanapie w hotelowym lobby. Miał na sobie czarną marynarkę i koszulę z koloratką. Podobnie ubrany Jakub Sadyba siedział na kanapie naprzeciwko i nerwowo bębnił palcami w jej oparcie. Obaj rozglądali się po lobby - stary ksiądz powoli, od niechcenia, zaś młody kręcił głową we wszystkie strony. Kowalczuk chciał go nawet skarcić, ale rozmyślił się - ma prawo czuć niepokój.
W końcu do hotelu wszedł nadkomisarz Jarosław Bielak i dosiadł się do księży po stronie młodego, żeby móc porozmawiać twarzą w twarz z jego szefem.
- Mamy antyterrorystów - powiedział wskazując przez szklaną ścianę dwa minivany z przyciemnianymi szybami zaparkowane przed hotelem. - Ale zanim przestraszę gości i popsuję sobie stosunki z szefem ochrony, chciałbym przeprowadzić małe rozpoznanie. Pójdzie ksiądz ze mną. Proszę to zdjąć - dodał wskazując koloratkę.
Kowalczuk bez słowa wyjął biały pasek i rozpiął górny guzik koszuli. Nie różnił się teraz strojem ani od krążących przy drzwiach ochroniarzy, ani od siedzących w innej części lobby gangsterów. Ksiądz Jakub też chciał wstać, ale obaj starsi mężczyźni usadzili go z powrotem na kanapie.
Skierowali się do windy przeznaczonej dla gości odwiedzających górne piętra. Policjant zachowywał się dość swobodnie, ksiądz był trochę spięty, ale widząc swoje zacięte usta w lustrze kabiny opanował się. Będzie dobrze - pomyślał - duże aresztowanie, od razu z zarzutami kryminalnymi dla czarownic. Odzyska dziewczynę dla zakonnic i spokojnie wygniecie wszystkie wiedźmy jedną po drugiej korzystając z danych w policyjnych protokołach zatrzymania. Nie wywiną się. Będzie dobrze - zapewnił się znów, gdy winda dojeżdżała na ostatnie piętro.
Hotelowa restauracja nie sprawiała jednak wrażenia Łysej Góry. Kilka par przy stolikach, jedno większe towarzystwo - mieszane rasowo, ale zjednoczone rozmową w korporacyjnym angielskim. Żadnych ogni, mioteł, kręgów ani orgii. Nic.
- No i? - zapytał policjant.
A Kowalczuk walczył w swojej głowie z porażką. Gdyby nie nastawił się tak na wielki sukces - teraz myślałby szybciej.
- Nie wiem - przyznał bezradnie. - Nie wiem. To musi być inny hotel. Inny hotel z restauracją na górze.
- Proszę księdza - nadkomisarz Bielak starał się zachować spokój i kulturę. - W Warszawie jest kilka takich hoteli, a ja nie zamierzam jeździć po mieście z dwoma autobusami kominiarzy i sprawdzać je po kolei, tylko dlatego, że ktoś napisał w Internecie, że organizuje czarną mszę, na której może znajdzie się porwana, choć oficjalnie niezgłoszona dziewczyna. Nie mam czasu, ochoty, ani ludzi. Zabrałem ostatni pododdział - resztę przydzielono do imprez trzeciomajowych, albo wyjechali na długi weekend. Wracam do bazy.
Odwrócił się i poszedł do windy, a stary ksiądz został na progu restauracji i wodził wzrokiem od stolika do stolika, jak gdyby spodziewał się jeszcze, że pod którymś obrusem czai się najmniejszy choćby sabacik. Wreszcie zrezygnowany zjechał na dół. Po lobby kręcił się kompletnie zagubiony ksiądz Jakub.
- Policja odjechała! - zawołał, podbiegając do Kowalczuka.
- Wiem! - jeżeli można krzyknąć syknięciem, to ksiądz Paweł właśnie to zrobił. - Do samochodu, musimy sami objechać inne hotele.

Kolejna winda, kolejna restauracja z widokiem. Obaj księża byli już znużeni i w sumie żaden nie dziwił się nadkomisarzowi, że ten nie chciał włóczyć się po nocy za tak niepewnym tropem. Tym razem zaraz za progiem windy zatrzymał ich wysoki chudzielec z podkrążonymi oczami. Wyglądał na klienta wyczerpanego całonocną imprezą, ale okazał się członkiem personelu.
- Przepraszam panów bardzo. Znaczy, przepraszam księdzów..., księżów...? Księży! - zawołał triumfalnie znajdując właściwą odmianę. - Przepraszam, ale to impreza zamknięta, zresztą i tak już się skończyła.
Ale aranżacja sali, stoliki pod ścianami i resztki kredy na podłodze sprawiły, że duchowni nie słuchali go. Bez słowa ominęli chudzielca, każdy z innej strony, więc rozkojarzony pracownik hotelu nie bardzo wiedział, którego ma zatrzymywać i w końcu machnął ręką. Impreza rzeczywiście już się skończyła. Salę oświetlało tylko światło z zaplecza, w którym widać było plamy rozlanego wina i stearyny, resztki stłuczonych kieliszków. I kredę - rozniesiony stopami uczestniczek sabatu ślad magicznego kręgu.
Z zaplecza dobiegł ich cichy jęk. Obaj księża natychmiast podbiegli ku drzwiom. W magazynku za barem znaleźli leżącą, zawiniętą w obrus dziewczynę. Bardzo podobną do znanej im ze zdjęcia Karoliny Maślak. I bardzo od niej różną. Miała rozpuszczone włosy i dziwnie błogi wyraz na twarzy. Rozchylone usta przykuwały uwagę bardziej, niż czerwona plama na materiale skrywającym pierś.
- Żyje - westchnął z ulgą młody ksiądz.
Starszy przyklęknął i rozwinął obrus. Rana na piersi nie krwawiła już, także krew na udach wyglądała na zaschniętą. Kowalczuk zasłonił Karolinę, owinął jeszcze jednym ze złożonych w stos obrusów i skinął na swojego asystenta. Jakub Sadyba dźwignął dziewczynę na ręce i obaj wyszli z zaplecza. Na sali nie było już zmęczonego hotelarza. Nie niepokojeni wrócili na dół, do samochodu.
- Zawieź ją do klasztoru, wiesz gdzie - nakazał Kowalczuk, gdy Jakub położył dziewczynę na tylnych siedzeniach.
- Wiem.
- Zostawiam ci samochód, będziesz utrzymywał kontakt między mną, nią, a siostrami z liceum.
- Odwieźć księdza do kurii?
- Ją odwieź. Mnie potrzebny jest spacer. Długi spacer.


--
kliku-kliku, Czytelniku:

Brak komentarzy: