poniedziałek, 31 sierpnia 2009

Poszukiwania cz. 1


- Wziąłbyś się do roboty - powiedziała Zuzanna, gdy Antoni po raz kolejny przeszedł w szlafroku przez salon. - Nie lubię, jak się kręcisz całymi dniami po domu.
Popielniczka, w której zakotwiczona była jej eteryczna postać, stała na stoliku do kawy przy oknie.
- Przynajmniej masz towarzystwo - burknął siadając z fotelu.
- Nie obraź się, ale twoje już mi spowszedniało. A nie pracując, nie przynosisz żadnej lektury. Nudzi mi się.
Mężczyzna założył nogę na nogę, obnażając się bezwstydnie i zaczął dłubać przy paznokciach. Zuzanna odwróciła się, nie tyle zawstydzona, co obrzydzona widokiem. Była już stara, a lata uwięzienia w formie eterycznej dodatkowo budowały w niej niechęć do fizyczności.
- Zresztą to twoja wina - rzucił, gdy uporał się już z jedną stopą i zaczął grzebać przy drugiej.
- Moja?!
- A kto mówił, że po upadku z konia trzeba zaraz wskoczyć na siodło, bo inaczej człowiek już nigdy nie wróci do jazdy? Uparłaś się, żebym zaraz po nieudanej akcji na Mokotowie poszedł na drugą. Jeszcze gorzej przygotowaną i jeszcze mniej udaną.
- Nie moja wina, że czarownica się spóźniła i nie miałeś na kim się odegrać. Pomyśl, że to było działanie prewencyjne. Te adeptki, które rozpędziłeś, już czarownicami nie zostaną. Nie zablokowałeś jednej realnej, ale w dłuższej perspektywie zablokowałeś pięć potencjalnych.
Zerknęła przez ramię, czy Antoni ogarnął się już na tyle, by mogła bez przykrości obcować z nim twarzą w twarz. Okazało się, że owszem, więc odwróciła się znów przodem do niego.
- To dobry wynik i udana akcja - dodała.
- Nie wydaje mi się. Czarownica nie pójdzie na policję, potencjalna czarownica może. A te paniusie wyglądały mi na prędkie w składaniu skarg i zażaleń. Dość mam kłopotów z policją przez niesprzątnięte trupy z Pragi. Zresztą nad głową śledczego łatwiej zapanować, niż nad wypełnionym na jakimś komisariacie zgłoszeniem napaści. Papieru nie zahipnotyzujesz.
- Wróć więc do polowania na czarownice, które skarg nie składają. I jak coś robisz - rób to dobrze. Bez śladów, bez form przejściowych, jak moja.
- Sama przybrałaś tę formę. Ja cię tylko w niej uwięziłem.
- Tylko! - prychnęła.
- Muszę zrobić sobie przerwę - oświadczył. - Co najmniej przerwę. Jest za gęsto. Czarownice organizują się, wkrótce trudno będzie znaleźć jakąś samotną, którą można spokojnie i cicho podejść. Policja się mną interesuje. Kościół się zaktywizował.
- Myślałam, że jesteście po tej samej stronie barykady.
- To nie barykada, to wojna. I ma wiele stron, wiele frontów. Kościół walczy z czarownicami, bo Bóg tak każe. Ja w Boga nie wierze, co zresztą było powodem mojego odejścia z tej instytucji. Mam własne powody i własne metody walki. I moje metody podpadają pod to, co ściga Kościół. Dla nich też jestem czarownikiem.
- A jakie ty masz własne powody ścigania czarownic? Zawsze wydawało mi się, że tylko to potrafisz i robisz to niejako z rozpędu, by nie powiedzieć, że z pobudek finansowych.
- O nie-nie-nie - wstał i podszedł do czarownicy. - Ja bronię porządku. Bronię równowagi w świecie płci, gdzie mężczyzna jest przedsiębiorczy i władczy, a kobieta opiekuńcza i podległa. Czarownice wypaczają ten model. Naruszają równowagę i prowadzą świat ku zagładzie.
- Antek, proszę cię, przestaw mnie na podłogę, bo muszę pozwijać się ze śmiechu.
- To nie jest śmieszne - mruknął, nie spełniając prośby.
- Skoro ty taki porządnicki jesteś, to może z policją będzie ci po drodze? Oni też pilnują porządku.
- Niestety, teraz to oni pilnują nowych porządków.
- Ale jakiegoś sprzymierzeńca potrzebujesz. Wszyscy się organizują - ty też powinieneś.
- Niby z kim? - zapytał.
- Z pewną czarownicą, która też chciałaby, żeby wszystko było po staremu. No, no, nie najeżaj się - dodała szybko widząc jego reakcję. - Możesz rozmawiać ze mną, możesz porozmawiać i z nią. Tylko porozmawiać. Rozwiążecie problem jednoczenia się i otwartej wojny, wrócicie do swoich partyzanckich działań. Potem możecie się nawet pozabijać. Zgoda?
Nic złego się nie stanie - pomyślał. Przynajmniej będę miał namiar na kolejną jędzę.
- Zgoda.


--
kliku-kliku, Czytelniku:

poniedziałek, 24 sierpnia 2009

Władza i siła cz. 4


Marzena Laskowska leżała na skórzanej kanapie w swoim salonie i dość szybko opróżniała kolejne kieliszki czerwonego wina. Na fotelu, który zwykle sama zajmowała, przyjmując gości, tym razem siedziała Anna Mróz. Także z kieliszkiem wina, jednak dużo rzadziej podnoszonym. Marzena zaprosiła ją, żeby się wyżalić i by w rozmowie jakoś pozbierać się, wypracować plan działania.
- Agnieszkę poznałam na studiach podyplomowych - opowiadała. - Czasem stawiałam jej tarota. Podobno najtrudniej być prorokiem we własnym kraju. Jeżeli ludzie poznają cię jako czarownicę i spotykają tylko w tej roli, to łatwo utrzymać aurę tajemniczości. Łatwo być wieszczką, szafarką wiedzy tajemnej. Rozumiesz?
Starała się mówić lekko napuszonym językiem, do którego nawykła w kontakcie z klientami, ale Anna doskonale ją rozumiała. Rozumiała też, że musiało stać się coś ważnego. Inaczej Marzena nie zaczynałaby opowieści od początków swoich kontaktów z magicznym rzemiosłem. Nie odwróciłaby też swojej pozycji gospodyni, w której z fotela analizowała klientki rozłożone na kanapie jak na kozetce.
- W drugą stronę jest trudniej - kontynuowała. - Ale z nią mi się udało. To mnie podbudowało, pomogło uwierzyć we własne siły. Oto wzorowa studentka, dziewczyna, która nie raz widziała mnie w sytuacji, gdy czegoś nie wiem, nie umiem, nie potrafię - ufała mi. Cokolwiek wyszło mi w kartach, starała się zastosować w życiu. Nigdy wcześniej nie miałam na nikogo takiego wpływu, nawet na facetów. Wszystko dzięki temu, czego uczyłam się od ciebie.
Skończyła kolejny kieliszek i sięgnęła po butelkę. Chciała dolać też swej dawnej mistrzyni, ale ta wciąż miała szkło w jednej trzeciej pełne.
- Firma, w której pracowała, szukała atrakcji na Andrzejki dla pracowników. Agnieszka zaproponowała im mnie. Było jeszcze parę innych osób, ktoś prowadził wróżby z wosku, był astrolog z laptopem - wiesz, przegląd jak na targach parapsychologicznych. Ale to do mnie zrobiła się największa kolejka, bo z każdym porozmawiałam, każdy dowiedział się z kart czegoś prawdziwego. Na drugi dzień Agnieszka znów zadzwoniła mówiąc, że żona prezesa chce się umówić na indywidualną sesję.
Gospodyni rozpięła spinkę, pozwoliła rudym włosom opaść na ramiona. Ze stóp zrzuciła domowe pantofelki, wsunęła nogi pod poduszki kanapy. Czuła się coraz swobodniej, rozmowa przynosiła ulgę.
- I tak to się zaczęło. Zaczęłam obsługiwać Jolkę, żonę prezesa i jej koleżanki. Z rozpędu też Agnieszkę, która dzięki temu awansowała. Najpierw zwykłe sesje, wróżby, pomoc przy podejmowaniu decyzji. Ale potem doszły lubczyki, wzmacnianie kosmetyków, dziewczyny chciały się uczyć. Zostałam mistrzynią, miałam własny coven.
- Co?
- Coven. Znaczy sabat, ale żeby dziewczynom nie mieszał się sabat-zgromadzenie z sabatem-zlotem, zdecydowałam się na wiccańskie nazwy: coven, esbat
- Jasne - Anna skinęła głową. W sumie dobrze, że komercyjne przedsięwzięcie trzymało się komercyjnych nazw.
- Zbyt wiele ich nie nauczyłam. Dla nich to było kolejne hobby, gdzieś między jazdą konną a spa. Dawało korzyści seksualne i pomagało dbać o urodę. Nie rozwijały się specjalnie, ale ja z nich żyłam.
Butelka była pusta, więc Marzena poszła do kuchni po drugą. Po powrocie dolała z rozpędu w oba kieliszki, mieszając u Anny merlot z shirazem. Ruchy rudej czarownicy stały się bardziej zamaszyste. Najwyraźniej zbliżała się kulminacja, bo po początkowym rozluźnieniu opowieść zaczynała ją nakręcać.
- Ja z nich żyłam, rozumiesz?! - powtórzyła, wracając na kanapę. - Na podyplomowe poszłam, żeby się przekwalifikować i wyrwać z biura. A w wyniku tych studiów, tej znajomości, całkowicie zmieniłam życie. Zaczęłam utrzymywać się ze swojej pasji, robić to, co zawsze chciałam. I tylko to. Żyłam jak królowa, bo moje leniwe uczennice każdy odczynnik kupowały ode mnie. Zioła z Herbapolu po przesypaniu do papierowych rożków sprzedawałam z pięćdziesięciokrotnym przebiciem. I jednego dnia wszystko trafił szlag! - machnęła kieliszkiem, rozlewając część wina.
- Co się stało?
- Dziewczyny zebrały się na esbat. Zanim do nich dojechałam, pojawił się jakiś pieprzony inkwizytor i na śmierć je przestraszył. Jedną pobił, rozumiesz? A mnie tam nie było, żeby je obronić. Teraz nie chcą mnie znać. Straciłam swój coven, swoje klientki. Przez jakiegoś klechę od Kowalczuka i jedno głupie spóźnienie.
- Gdybyś się nie spóźniła, mogłabyś stracić o wiele więcej. Zwłaszcza, jeżeli on nie był od Kowalczuka.
- A od kogo? Podobno Kowalczuk dostał nowe rozkazy od biskupa Morawskiego. Jeździ po parafiach, organizuje. Znasz go, znasz ich obu - to nie są ludzie dialogu. Wzięli się za nas. I my też musimy się zorganizować.
- No tak - stwierdziła Anna - rozmawiałaś z Jagą. Zaraziła cię swoim planem.
- To nie jej plan. Ciotka Helena ma być głową Wielkiego Sabatu. To chyba wystarczający autorytet, nawet dla ciebie.
Anna odstawiła kieliszek i podniosła się.
- Szanuję Helenę - powiedziała, przechodząc do przedpokoju. - Ale znam Jagę i widzę, jaki ma ona wpływ na ciotkę. Nie jesteś już moją uczennicą, ale proszę, przemyśl to jeszcze. I nigdy nie mów mi, że muszę się w coś zorganizować - dodała wychodząc.

--
kliku-kliku, Czytelniku:

czwartek, 20 sierpnia 2009

Władza i siła cz. 3


Mroczne inskrypcje okrywały ściany. Antoni Padewski szedł po schodach, mijając nieczytelne słowa, ale mrok mu nie przeszkadzał. Na praskich klatkach żarówki znikały szybciej, niż je uzupełniano. Zaś jeśli chodzi o napisy to nie był ciekaw ich treści - kto kogo kocha, czy kto uprawia najstarszy zawód świata. Dotarł do kraty na piętrze Krzysztofa Wiśniewskiego i zadzwonił dzwonkiem do mieszkania pasera. W wizjerze mignęło światło - znak, że ktoś patrzy - i po chwili zabrzęczał elektromagnetyczny zamek. Padewski otworzył kratę, wszedł do wąskiego korytarzyka i zamknął ją z powrotem. Paser, wiedziony ostrożnością, nigdy nie otwierał obu drzwi swojej śluzy bezpieczeństwa równocześnie. Szczęknął zamek kraty, ale drzwi nie otworzyły się.
- No? Co jest? - zapytał po dłuższej chwili.
Za drzwiami panowała cisza. Antoni zastukał do nich, wreszcie zadzwonił ponownie. Nic. Ciężkie, okute drzwi tłumiły odgłosy z wnętrza, nie było też możliwości nawiązania psychicznego kontaktu z Wiśniewskim. Upewnił się, że nikt nie patrzy przez wizjer i szybko schował swoją torbę do starego sekretarzyka wystawionego na korytarz za kratą. Po czym spokojnie stanął pod ścianą i czekał.
Nadkomisarz Bielak przyjechał po niecałej półgodzinie. Mężczyźni bez słowa zmierzyli się wzrokiem przez kratę. Wreszcie policjant wyjął pistolet i wycelował go w Padewskiego, każąc mu cofnąć się pod najdalszą ścianę. Nacisnął dzwonek, a w odpowiedzi paser otworzył kratę.
- Policja - powiedział, stając w otwartych drzwiach i pokazując legitymację. - Ręce do góry i odwróć się.
- Schowaj żelazo do jaszczura - wolno powiedział Padewski patrząc policjantowi prosto w oczy.
- Co?
- Broń schowaj. Niepotrzebna - starał się emanować spokojem, który wobec sytuacji konfliktowej zwiększał tylko dysonans w głowie Bielaka.
- Trzymaj ręce w górze!
- Dlaczego w górze? W czym to pomoże? Przecież nie wiesz, co ci grozi. Zetknąłeś się z zabójstwami, których nie potrafisz wyjaśnić, których przebiegu, ani przyczyn śmierci nie potrafisz sobie wyobrazić. Nie wiesz, co mogę ci zrobić. Nie wiesz, czy ręce w górze pomogą mi w tym, czy przeszkodzą. Nie wiesz nawet, czy stoję przed tobą, czy to tylko złudzenie. Może jestem za twoimi plecami? - mówił tak sugestywnie, że nadkomisarz omal się nie obejrzał - Może schowaj broń i porozmawiajmy.
Policjant z ociąganiem schował pistolet do kabury i usiadł na kanapie. Jakiej kanapie?! Rozejrzał się wokół siebie. Byli w kawiarni, mężczyzna zadenuncjowany przez pasera siedział naprzeciw niego, uśmiechał się. Uroku mu to nie dodawało.
- Co się...?
- Poszliśmy porozmawiać.
- Ale jak? Hipnoza - domyślił się.
- Po prostu poprosiłem.
- Aresztuję cię - powiedział bez przekonania. Jakoś słabo to zabrzmiało. - Za potrójne zabójstwo.
Potrójne. Czyli chodzi o Szablewską - uświadomił sobie Padewski. Spodziewał się, że chodzi raczej o inne tragiczne w skutkach interwencje u czarownic, z których fanty upłynniał przez Wiśniewskiego. Dziwne, bo klejnoty z tej akcji dopiero przyniósł na sprzedaż i tkwiły teraz w sekretarzyku u wiarołomnego pasera. Policja zadziałała nadzwyczaj sprawnie, może ze względu na martwych księży. O ile wiedzieli, że to księża.
- Trzy trupy to jeszcze nie potrójne zabójstwo - zaczął. - Mężczyźni zginęli z rąk broniącej się kobiety.
Fakt, taka była wstępna wersja aspiranta Marczaka i późniejsze badania potwierdziły ją.
- A kobieta?
- Kobieta umarła ze starości. Nie macie wyników sekcji?
Wyniki rzeczywiście były. Nadkomisarz uznał je za bzdurę, bo przecież ludzie nie umierają ze starości w trakcie napadu i usiłowania gwałtu. Zawał w takiej sytuacji - owszem - ale według patologa to nie był zawał. Po telefonie pasera z informacją, że ma w klatce poszukiwanego za mokrą robotę, Bielak nawet nie zdążył się zastanowić, czy wciąż szuka mordercy.
- A skąd ty to wszystko wiesz?
- Powiedzmy, że prowadzę monitoring branży, w której działała ta kobieta.
Padewski dopił kawę i wstał. Policjant chciał go powstrzymać, ale nie mógł.
- Skontaktuję się jeszcze - zapowiedział Antoni. - Wziąłem sobie twoją wizytówkę.
Podszedł do drzwi, na progu odwrócił się.
- I nie zapomnij o rachunku - rzucił, a Bielak poczuł, że wraca mu władza w członkach.


--
kliku-kliku, Czytelniku:

poniedziałek, 17 sierpnia 2009

Władza i siła cz. 2


- Znowu macie jakieś opętanie? - zapytał Paweł Kowalczuk, wchodząc do gabinetu matki dyrektorki w katolickim liceum dla dziewcząt.
- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus - odpowiedziała matka Barbara Kostyga, wstając zza biurka.
- Na wieki wieków. Co się stało?
- Zaginęła jedna z uczennic, Karolina Maślak. Ze względu na okoliczności podejrzewam uprowadzenie.
To było coś nowego. Nie zaginięcie, tylko od razu uprowadzenie.
- Jakież to okoliczności? - zapytał.
- Poszła na spotkanie z obcymi ludźmi, satanistami poznanymi w Internecie. Nie wróciła.
Zakonnica była sucha i fachowa. Starała się podawać same fakty. Wiedziała jednak, jaki wyłania się zza nich obraz.
- Przepraszam, ale czy uczennice mają tu teraz swobodny dostęp do Internetu i mogą umawiać się na randki, że o satanistach nie wspomnę?
- Korzystała z Internetu w bibliotece publicznej. Na spotkanie wyrwała się podczas jednego z grupowych wyjść do tej biblioteki. Kryła ją koleżanka. Od niej dowiedziałam się szczegółów sprawy.
- To ta na korytarzu? - zapytał, przypominając sobie dziewczynę, którą mijał w drodze do gabinetu.
- Tak.
- Wejść! - zawołał w stronę drzwi.
Upłynęła dłuższa chwila nim do dziewczyny dotarło, że to ją wołano. Wstała, poprawiła plisowaną spódniczkę i weszła do środka ze spuszczoną głową. Strach ściskał jej gardło. Ksiądz przyglądał się uczennicy bez słowa, aż podniosła zapłakane oczy.
- Wyjść! - powiedział wreszcie.
Grzecznie odwróciła się i wyszła z powrotem na korytarz. Nie miała pojęcia, czy może już sobie pójść, czy też powinna czekać jeszcze na kolejne wezwanie.
- Wszystko już powiedziała - stwierdził Kowalczuk, zwracając się do matki dyrektorki. - Powiadomiliście kogoś? Rodziców? Policję?
- Jeszcze nie.
- Dobrze. Odeślijcie tę beksę do klasztoru na rekolekcje. Powiedzcie rodzicom, że pojechały obie. W intencji maturalnej.
- Tak jest.
- Twoi przełożeni też jeszcze nie wiedzą, co? - stwierdził raczej, niż zapytał, obchodząc biurko i stając przy oknie. - Dlatego zwróciłaś się do mnie.
- Pomyślałam, że skoro to sataniści, to będziesz najlepszą osobą.
Znali się od lat. On był wtedy jeszcze młodym duchownym bez stanowiska, ona zwykłą siostrą nauczycielką. Zawsze pomagał - zwłaszcza przy opętaniach, które zwykle okazywały się atakami paniki wywołanymi ukrywaną ciążą. Odbierał dzieci, ukrywał je w kościelnych sierocińcach. Takich jak ten, z którego kiedyś na swe utrapienie biskup Morawski wziął Antoniego Padewskiego, żmiję na własnej piersi hodowaną. Bezbożnika i zdrajcę. Kowalczuk odegnał te myśli, spróbował uciec przed problemami na swoim podwórku w sprawę uczennicy.
- Wiesz co się zbliża? - zagadnął.
- Maj. Matury. Komunie - pomyślała chwilę. - Długi weekend - dorzuciła coś ze świeckich spraw.
- Beltane - powiedział. - Jeden z głównych sabatów. Jeżeli szybko jej nie znajdę, twoją podopieczną czeka złożenie w ofierze podczas czarnej mszy. Czyli śmierć, albo los gorszy od śmierci, zależy od liturgii.
- Przynajmniej wróciłaby żywa.
- Może nawet z dzieckiem. I niekoniecznie ludzkim.


--
kliku-kliku, Czytelniku:

czwartek, 13 sierpnia 2009

Władza i siła cz. 1


Małe sportowe bmw zjechało z mostu Siekierkowskiego i skręciło w Czerniakowską. Tuż za nim, z trudem utrzymując dystans, pędziła ogromna terenówka z przyciemnianymi szybami. Samochody skręciły w Bartycką i zaczęły kluczyć po uliczkach w coraz słabiej zaludnionej okolicy. Było już ciemno, a nie wszędzie paliły się latarnie. Reflektory odkrywały przeszkody z minimalnym przy tej prędkości wyprzedzeniem. Wreszcie bwm wjechało na podjazd przed niewielką halą magazynową i stanęło, gasząc światła. Terenówka także wtoczyła się na wyłożony kostką podjazd i zatrzymała się w pobliżu rampy.
Z samochodów wysiadło w sumie pięć kobiet. Dobrze ubranych, umalowanych i pozbawionych wieku. Wszystkie miały między trzydzieści a pięćdziesiąt lat, ale trudno byłoby ustawić je według dat urodzenia. Wiek postrzegany stał się funkcją czasu dzielonego przez stan konta. Kierująca bmw wyjęła z torebki pęk kluczy i otworzyła halę hurtowni materiałów do wykańczania wnętrz. Kobiety weszły do środka.
- Jolu, a gdzie Marzena? - zapytała jedna z pasażerek terenówki.
Jola, która dzierżyła klucze, klepnęła dłonią w torebkę z komórką.
- Wysłała mi esemesa, że się spóźni. Mamy wszystko przygotować.
- Same? - zdziwiła się pytająca.
- Tylko przygotować, Baśka - uspokoiła ją gospodyni. - Nie zaczynamy bez niej.
Wybrały największe wolne miejsce w magazynie. Na betonowej podłodze zaczęły ustawiać niskie, grube świece, kredę do narysowania kręgu i swoje własne, tajemne zawiniątka.
- Co masz? - jedna z kobiet zapytała Baśkę. - Kosmetyki?
- Nie - efektowna blondynka z burzą loków uśmiechnęła się. - Pora wreszcie wykorzystać odzyskany blask. Nie zamierzam chować go...
- Pod korcem - podpowiedziała egzystencjalna brunetka w okularach z szerokimi oprawkami.
- Dla męża - dokończyła blondynka. - Szykuję lubczyk. Z kosmykiem włosów - pogładziła jedwabne zawiniątko.
- Kto to? - zainteresowała się Jola. - Twój trener?
- Na trenera nie potrzeba lubczyku - prychnęła Baśka. - To lekarz.
- Twój?
- Mój trochę za dużo o mnie wie. To gin mojej córki.
- Skąd wzięłaś kosmyk jego włosów? - chciała wiedzieć brunetka, ale nie doczekała się odpowiedzi.
- Ja też niedługo odpuszczę sobie wzmacnianie kosmetyków - oświadczyła krągła szatynka. - Za radą mistrzyni postanowiłam postymulować węża Kundalini, by skłonić mistyczną energię do wędrówki przez moje ciało.
- To się mąż ucieszył - stwierdziła Baśka. - Został wreszcie dopuszczony do pupci. Chyba że to nie mąż.
- Mąż, mąż - roześmiała się szatynka. - Mój taternik dotarł wreszcie do małej groty.
- I to działa?
- Działa doskonale. Tylko trzeba się odpowiednio nastawić. Wiesz, na przeżycia mistyczne. Nie myśleć o bólu, higienie, czy co to zmieni w twoim małżeństwie. Musisz skupić się na słowach mistrzyni i otworzyć na pranę.
- A propos - przypomniała sobie Jola. - Gdzie ta Marzena? Pełnia nam ucieknie.
Jak na zawołanie otworzyły się drzwi. Ale nie weszła przez nie Marzena, mistrzyni tego sabatu. Na progu magazynu stał Antoni Padewski. Kobiety zbiły się w grupkę i patrzyły na niego zaskoczone. Mężczyzna podszedł do zgromadzonych akcesoriów i kilkoma kopnięciami rozrzucił je po podłodze. Rozdeptał kredę, podeszwę wytarł w zawiniątka.
- Co pan robi? - jako pierwsza odezwała się Jola. - Proszę wyjść!
- Do garów, suki - syknął, ruszając w ich stronę.
- Dzwonię na policję - zapowiedziała gospodyni, sięgając po komórkę.
Padewski wyrwał jej telefon z ręki i rzucił nim o ścianę. Chwycił kobietę za gardło i potrząsnął. Pusto. Żadnej energii, cholerna amatorka. Odepchnął ją na bok, nie utrzymała się na szpilkach, upadła, raniąc kolana. Złapał następną i znowu nic. Szatynka o pełnych kształtach energetycznie też była prawie pusta. Ktoś uderzył go torebką w plecy. Puścił kobietę i odwrócił się do blondynki stojącej za nim na szeroko rozstawionych nogach.
- Chyba nie uderzysz kobiety - powiedziała, wymachując torebką.
- Złudny stereotyp.
Uderzył na odlew wierzchem dłoni. Cios posłał Baśkę na stos kartonów przygotowanych do wysyłki. Podniósł ją stamtąd za gardło, ale znów nie wyczuwając energii, puścił z powrotem.
- Ty - powiedział do brunetki. - Na tym gównianym esbacie musi być choć jedna czarownica.
- Nie! - cofała się między regały z towarem. - Nie ja. Spóźni się. Ona się spóźni - mówiła drżącym głosem.
- No tak - stwierdził i wyszedł, trzaskając drzwiami - Kobiety!


--
kliku-kliku, Czytelniku:

poniedziałek, 10 sierpnia 2009

Shock and awe cz. 4


Modernistyczna kostka willi z połowy XX wieku tonęła w zieleni Mokotowa. Ukryty w cieniu drzewa, już po wewnętrznej stronie ogrodzenia, Antoni Padewski obserwował ulicę i okna okolicznych posesji. Nikogo. Ostrożnie podszedł do nieużywanych, tylnych drzwi domu. Wejście od kuchni było zamknięte, ale dolny lufcik okna obok nich ktoś zostawił uchylony. Mężczyzna wyciągnął zza pazuchy szczypce i przeciął długi haczyk podtrzymujący lufcik. Drugą ręką przytrzymał ramę, ostrożnie odkładając szybę na parapet. Teraz mógł sięgnąć głębiej. Wsunął całe ramię i przekręcił mosiężną klamkę, otwierając okno na oścież. Wszedł do środka, zamknął okno i lufcik. Resztki rozciętego haczyka schował do kieszeni marynarki. Żadnych śladów.
Przez chwilę stał w służbówce, nasłuchując odgłosów z domu. Cisza, tylko na górze skrzypiało krzesło. Przeszedł do kuchni i małymi krokami posuwał się dalej. W holu musiał przystanąć i dobrze się rozejrzeć. Było stąd widać prawie wszystkie drzwi włącznie z wejściowymi i pojedynczy ciąg schodów przyklejony do ściany. Prosta balustrada kontrastowała z meblami art deco wyraźnie starszymi od willi. Wnętrze wydawało się puste i nieprzytulne. Samotnie mieszkająca tu czarownica nijak nie mogła wypełnić sobą piętrowego, trzystumetrowego domu. Pewnie dlatego wszystkie drzwi były pozamykane - dzieliło to przestrzeń na mniejsze fragmenty, łatwiejsze do ogarnięcia dla lokatorki.
Padewski zaczął wspinać się po schodach. Zlustrował korytarz na piętrze, szybko zlokalizował jedyne uchylone drzwi. To zza nich dochodziło skrzypienie. Zajrzał przez szparę, przesuwając głowę, by ogarnąć cały pokój. Był to spory gabinet z bogatą biblioteką. Za ciemnym, politurowanym biurkiem ustawionym naprzeciw okna siedziała kobieta. Siwe włosy miała upięte w kok, ramiona okrywała jej czarna, ażurowa chusta. Palce lewej dłoni gładziły lekko talię kart, z której dobierała prawą ręką.
- Niebezpieczeństwo - szepnęła, kładąc kolejną kartę.
Zgrzytnęły otwierane drzwi. Odwróciła głowę i próbowała wstać. Padewski w dwóch krokach pokonał dzielącą ich przestrzeń.
- Pozdrowienia od siostry - powiedział. - Zaprasza cię do siebie.
Nasadą prawej dłoni uderzył na wysokości mostka, przygważdżając kobietę do biurka. Wyrysowany na nadgarstku sigil wszedł w kontakt z czakrą serca, energia popłynęła gwałtownym strumieniem. Zbyt gwałtownym. Nie spodziewał się, że stara czarownica podda się tak łatwo. Silne mrowienie ogarnęło całą rękę, która opadła bezwładnie wzdłuż boku. Sytuacja stała się absurdalna. Stał tuż obok czarownicy kompletnie pozbawionej mocy i nie był w stanie wykonać żadnego skoordynowanego ruchu ręką, żeby ją zapieczętować. Położył jej lewą rękę na czubku głowy, ale nie potrafił narysować symbolu. Patrzyli na siebie, oboje wyraźnie zaskoczeni obrotem sprawy.
Nagle usłyszał kroki. Obracając się, szarpnął na wpół sparaliżowaną kończyną i trafił dłonią prosto w szyję nadbiegającej brunetki. Palce słabo zacisnęły się na krtani, energia niespodziewanie znalazła ujście, wypełniając gardło kobiety. Uderzenie mocy rzuciło ją na regał, po którym osunęła się bezwładnie.
Antoni rozejrzał się niezdecydowany. Odzyskał władzę w ręku i stał tuż przy bezsilnej ofierze. Z drugiej strony pieczętowanie zajęłoby mu chwilę, a w drugim kącie pokoju przytomność odzyskiwała nieznana mu kobieta. Młoda jak na czarownicę. Ale mogła też dobrze się konserwować. Pogoń za wieczną młodością i urodą rozwinęła się niemal w osobną dziedzinę czarów. On naładował ją zaś mocą, której mogłaby użyć przeciw niemu. Mocą, która wyraźnie rozpływała się po jej ciele, strosząc włosy na głowie i elektryzując materiał grafitowego kostiumu.
Otworzyła oczy i to przesądziło. Padewski popchnął starą z powrotem na krzesło, wybiegł z gabinetu i opuścił willę.

Jadwiga Anusz podniosła się z podłogi i przeciągnęła jak kot. Nigdy jeszcze nie czuła w sobie tak wielkiej energii. Przygładziła włosy, dotknęła palcami gardła. Wciąż pulsowało, jak gdyby stało się drugim sercem. Podeszła do zwisającej z krzesła starej czarownicy i pomogła jej się wyprostować.
- Jestem już taka stara. Taka słaba - poskarżyła się tamta.
Jaga po raz pierwszy widziała słabość ciotki Heleny Szablewskiej. I nie wiedziała, co ma z tym zrobić. Poważały ją wszystkie. Przychodziły po radę. Prosiły o rozstrzyganie sporów i uznawały jej osąd. A teraz siedziała tutaj, na wpół żywa, pokonana przez jakiegoś obcego chudzielca. Na krótko przed sabatem. Niedobrze. Położyła ręce na siwych włosach - teraz wydawały się bardziej siwe, niż przy ostatnim spotkaniu - i oddała część energii.
- Dziękuję - ciotka Helena zaczęła oddychać swobodniej. - Za wszystko.
- Mam godną ofiarę - powiedziała wreszcie Jaga. Nie chciała rozmawiać o tym, co przed chwilą zaszło.
- To dobrze. Bardzo dobrze. Ale ja... ja chyba nie dam rady.
- Zbliża się beltane - przypomniała młoda czarownica.
- Nie dam rady - powtórzyła stara. - Za długo to odkładałam.
Wzięła Jadwigę za rękę i spojrzała jej w oczy. Próbowała coś w nich wyczytać, lecz tego także nie potrafiła już zrobić.
- Ty poprowadzisz ceremonię - zdecydowała.
Brunetka przygryzła wargi, żeby nie uśmiechnąć się zbyt szeroko. Nareszcie.


--
kliku-kliku, Czytelniku:

czwartek, 6 sierpnia 2009

Shock and awe cz. 3


- Paulina Buczek, dwadzieścia cztery lata. Zaborczy narzeczony, toksyczny związek, niechciana ciąża. Poczucie nacisku, uwiązania, obawa przed ostatecznym zamknięciem w klatce. Zalecenia: zabieg, zerwanie znajomości, izolacja od źródła problemu (narzeczony), nowe życie.
Padewski zamknął kalendarz zabrany z domu Hanny Szablewskiej i odłożył go na podłogę. Siedział na deskach poddasza i patrzył na unoszącą się eterycznie nad popielniczką Zuzannę.
- Jak na osobę starej daty bardzo lakonicznie pisała - stwierdził. - Obawiam się, że nie napasiesz się tymi wspomnieniami.
- O, przeciwnie - zjawa migotała lekko. - Ja to sobie wszystko wypełnię treścią. Powyobrażam, przemyślę. Przynajmniej nie będę się nudzić.
- A nudzisz się?
- Nie, wcale. Od ośmiu lat jestem uwięziona w tej formie, wiszę dnie i noce jak dymek z papierosa nad popielniczką, a jedyną moją rozrywką są rozmowy z ponurym szowinistą. Wszystko dlatego, że zachciało mi się podróżować.
- Do podróżowania bezcielesność nie była ci potrzebna. Ty chciałaś podglądać ludzi. Wnikać do ich mieszkań, do ich życia. Zresztą masz, czego chciałaś - czytam ci cudze pamiętniki.
Wstał z podłogi i poszedł do kuchni. Po chwili wrócił z zimnym gotowanym kartoflem w jednej i kawałkiem kiełbasy w drugiej dłoni.
- O, obiadek - stwierdziła z przekąsem. - Też bym coś zjadła.
- Jeszcze nie - oświadczył po krótkich oględzinach odcienia czarownicy. - Za jasno świecisz.
- Karmisz mnie dopiero, jak jestem na skraju wyczerpania - powiedziała z wyrzutem.
- Powtarzasz tę gadkę co dwa miesiące. I moja odpowiedź się nie zmieni. Nie zamierzam cię przekarmiać, bo zaczniesz chomikować energię, aż któregoś dnia uzbierasz dość, żeby się wyrwać i uciec.
- Nigdzie nie zamierzam uciekać. Ja tu mieszkam!
- W takim razie wyrwać się i urwać mi głowę.
- Urwać owszem, głowę owszem, ale nie tę, o której myślisz, tylko tę, którą wszyscy myślicie - mruknęła.
- I kto tu jest ponurym szowinistą? - zapytał retorycznie i usiadł przy stole, by dokończyć posiłek.
Siedzieli w milczeniu kilka minut, jak zwykle po sprzeczce o ilość energii, jaką przekazywał jej na podtrzymanie życia. Wzajemna nienawiść, jaką pałali do siebie od chwili, gdy uwięził ją w eterycznej formie, wypaliła się. Od dawna współtworzyli symbiotyczny związek, w którym ona wyceniała dla niego biżuterię w zamian za minimalne racje energii i lektury z cudzego życia. Dużo też rozmawiali - on dowiadywał się o zwyczajach czarownic, ona nie traciła kontaktu z aktualnościami. Przywykli do siebie. Polubili - choć żadne by tego nie przyznało.
- To chociaż jeszcze mi poczytaj - poprosiła wreszcie.
- Nie ma więcej. To był ostatni wpis.
- Szkoda - westchnęła. - Jednak wolę jak prowadzą pamiętniki, a nie dziennik w kalendarzu. Przynajmniej ilość tekstu nie jest uzależniona od pory roku.
- Ja wolę kalendarz - odpowiedział Antoni z pełnymi ustami, wytarł palce o spodnie i podniósł dziennik. - Na końcu są kontakty - oświadczył, wertując strony.

* * *

- Proszę bardzo, herbatka dla pana nadkomisarza.
Krzysztof Wiśniewski wyszedł z kuchni ze szklanką brunatnego płynu do połowy wypełnioną fusami. Zagrzechotały koraliki zwieszające się długimi sznurami we framudze drzwi. Paser postawił naczynie na stoliku przed rozpartym na kanapie policjantem. Sam przycupnął skromnie na krześle. Bielak upił łyk. Garbniki wykręciły mu usta, poczuł bombę stężonego cukru i teiny. Wzdrygnął się.
- Toż to czaj! - wykrzyknął, ale z zadowoleniem.
Był już trochę zmęczony - odwiedzał siódmego z kolei i coraz mniej obiecującego pasera. Oczywiście nikt nie widział biżuterii skradzionej z mieszkania Szablewskiej. Oczywiście wszyscy zapewniali, że niezwłocznie dadzą znać. I pewnie zaraz zapominali o sprawie. Westchnął, napił się znowu. Napój przywracał siły w stary, dobry sposób, nie to co energetyki w puszkach. Wiśniewski uśmiechnął się nieśmiało, widząc zadowolenie gościa. Starał się stworzyć domowe warunki nie tylko swoim klientom, ale i pozostałym interesariuszom z otoczenia biznesu, w tym policji. Zwłaszcza personie tak znacznej, poważnej i solidnej, jak nadkomisarz. Z głupotami nie przychodził, głowy nie zawracał, nie wyżywał się. Dawał żyć.
- Co sprowadza pana nadkomisarza?
- Biżuteria. Duża porcja damskiej biżuterii. W większości staromodnej. Wypłynęło ostatnio coś takiego?
Paser westchnął, zaplótł palce i starał się dobrać właściwe słowa.
- Panie nadkomisarzu - zaczął ostrożnie, - pan wie, bo ja to wszystkim powtarzam, że reprezentuję zawód zaufania społecznego. Jeżeli ja bym mówił, co wypływa, to ja bym krótko mówił i daj Boże, żeby tylko z powodu utraty klienteli.
To było nowe. Żadnego "nie, nie widziałem, tak, zgłoszę na pewno". Przemyślana odpowiedź, za którą coś się kryło. Ale też Wiśniewski to była stara szkoła. Nie ryzykował łatwych kłamstw, nie wiedząc, co policjant może już wiedzieć.
- Mnie nie interesują włamania - Bielak nachylił się, budując atmosferę rozmowy w zaufaniu. - Chodzi o fanty z mokrej roboty.
- Do tego się nie dotykam - zapewnił paser.
- Bardzo rozsądnie. Taki rozsądny człowiek na pewno zadzwoni, gdyby ktoś nierozsądny przyniósł takie rzeczy - policjant zawiesił głos.
- Zadzwoni - potwierdził Wiśniewski, zastanawiając się, kiedy znów odwiedzi go wdowi żigolak.


--
kliku-kliku, Czytelniku:

poniedziałek, 3 sierpnia 2009

Shock and awe cz. 2


Karolina kręciła się, popijała drinka i była niespokojna. Wreszcie cicho spytała:
- A taka zablokowana czakra, to ona już nie działa?
- Zależy - Magog odchylił się na oparcie ławy, przeciągnął się, zostawiając ramiona wyciągnięte celem przyszłego przygarnięcia dziewczyny. - Czakrę można zablokować dobrze albo źle. Do pieczętowania ich używa się sigili, czyli właśnie pieczęci. To magiczne symbole, które można rysować albo odbijać tak jak prawdziwą pieczątkę. Najbardziej znanym sigilem jest pieczęć Salomona, czyli tarcza Dawida zwana też gwiazdą Dawida. Godło Izraela.
- Znam, znam - powiedziała szybko. Wreszcie coś znała.
- Salomon nosił ją jako pierścień. Zapieczętował nim butelkę z siedemdziesięcioma dwoma demonami. Skutecznie. To bardzo mocny sigil. Rysowanie krzyżyków to przy nim pikuś. Zwłaszcza, gdy rysuje się je w złym miejscu. Katolicy podczas każdej mszy rysują sobie znak krzyża na czole, ustach i sercu, mówiąc w duchu "w myśli, w mowie, w sercu". Wmówiono im, że niby tam mają słowa Chrystusa.
- Podczas gdy praktyka wskazuje, że mają je bliżej czakry podstawy - dopowiedział Hrumm.
- Otóż tak naprawdę - kontynuował Magog - pieczętuje się w ten sposób czakrę trzeciego oka, gardła i serca. Ale czakrę gardła pieczętują błędnie - prawa ręka powędrowała za plecy dziewczyny, a lewa znów dotknęła szyi. - Nie na gardle, tylko na ustach.
Palcami musnął jej wargi, druga ręka lekko opadła na biodro.
- To dlatego ludzie najwięcej gadają na Kościół, a niewiele z tym robią. Tu najsłabiej są zblokowani.
- I można odblokować? Zetrzeć to jakoś? Odkręcić? Narysować od tyłu?
- Najlepiej odblokować od środka. Widzisz - mówił jej prawie do ucha - czakry są węzłami przepływów energetycznych w ciele człowieka. Energię tę czasem przedstawia się jako węża Kundalini śpiącego między czakrą genitalną a czakrą podstawy. Stymulacja tych okolic sprawia, że energia unosi się i znosi wszelkie zatory jak wezbrana woda tamę. To dlatego geje są tacy kreatywni i wrażliwi. I dlatego Kościół opresyjnie podchodzi do kwestii seksualnych. Boi się tego wyzwolenia. A ty?
Któż nie chciałby wyzwolenia? Dla Karoliny przyszło ono jednak z zupełnie niespodziewanej strony. Do stolika zbliżyła się Jadwiga Anusz w dość swobodnym kostiumie. Sataniści błyskawicznie oderwali się od dziewczyny i wstali na powitanie. Chwyciła kolejno każdą z wyciągniętych dłoni i przyciągnęła ich do siebie, całując w policzki. Nigdy wcześniej tego nie robiła, ale miała w ten sposób gotową podstawę, by i siedzącą z nimi Karolinę tak pocałować. Przesunęła przy tym lekko głowę i pocałunek - choć formalnie skierowany na policzek - pozwolił im musnąć się kącikami ust.
- Cześć, jestem Jaga - uścisnęła, a następnie przytrzymała dłoń dziewczyny.
- Karolina.
- Świetnie. Chłopcy pójdą po drinki - zadecydowała i obaj natychmiast skierowali się do baru - a my sobie porozmawiamy.
Usiadła koło nastolatki, przyciskając swoje udo do jej. Nie puszczała podanej dłoni.
- Znamy się?
- Oczywiście! Choć na forum nie występuję jako Jaga. Musisz zgadnąć mój nick - szepnęła do ucha, właściwie przejmując pałeczkę od Magoga tam, gdzie skończył.
Zanim dziewczyna zdążyła w myślach dopasować atrakcyjną trzydziestolatkę do anonimowych postaci pisujących na forum duchowości, gdzie poznała dwóch intrygujących satanistów, ci ostatni wrócili do stolika. Magog niósł dwa piwa dla panów, a Hrumm dwie szklanki z drinkami dla pań. Karolina spojrzała z niepokojem na mętny płyn i pływające w nim plastry zielonego ogórka.
- Sweet dream - wyjaśniła Jaga. - Posmakuje ci.
- Ale ja, no, nie widziałyśmy ich. Oni mogli coś...
- Mądra dziewczynka! - pochwaliła czarownica - Ale przy takim podejściu nikt nigdy nie postawi ci drinka. A przecież nie musisz nosić go wszędzie ze sobą i gapić się na niego cały czas. Wystarczy tester. Spójrz.
Wyjęła z torebki szklaną pipetę, zdjęła osłonkę i zanurzyła w szklance dziewczyny. Ścisnęła gumową końcówkę i puściła ją zaraz, nabierając płyn do środka.
- Widzisz? - pokazała nieodbarwioną próbkę - Bezpieczne. Gdyby były tam jakieś środki, zabarwiłoby się.
- O skubana - Hrumm nachylił się do ucha Magoga - wpuściła kropelki na jej oczach i jeszcze wmówiła, że to dla bezpieczeństwa.
Karolina zatopiła wreszcie usta w szklance.
- Dobre - stwierdziła.
Atmosfera rozluźniła się. I zmieniła. Sataniści nagle stracili zainteresowanie dziewczyną i gapili się na kobietę. Starszą od nich kobietę. Ona jednak całą swoją uwagę poświęcała Karolinie, na nią patrzyła, z nią rozmawiała, komplementowała, śmiała się. I to było przyjemne. Czuła się wyróżniona, najważniejsza - choć najmłodsza. I trochę senna. Trochę nienadążająca za słowami brunetki. W końcu osunęła się na życzliwie podstawione ramię.
- Pomóc ci? - zapytał Hrumm.
- Nie, zmiatać stąd. Lepiej wygląda, jak nieprzytomną dziewczynę wyprowadza kobieta, a nie dwóch podejrzanych kolesi. Podprowadźcie samochód - rzuciła im kluczyki.
Kiedy zniknęli w alejce, przesunęła dłońmi wzdłuż kończyn Karoliny. Ta ze szmacianej lalki zmieniła się w marionetkę. Tak usztywnioną objęła wpół, przerzuciła jej rękę przez ramię i ruszyła do wyjścia z ogródka pubu wprost na park. Bezwładne długie nogi dziewczyny wykonywały małe, automatyczne kroczki.
- Sweet dreams - szepnęła jej do ucha Jaga.


--
kliku-kliku, Czytelniku: