czwartek, 30 lipca 2009

Shock and awe cz. 1


Przy drewnianym stole w ogródku pubu na Polach Mokotowskich siedziało dwóch studentów. Jeden cały w czerni, z długimi włosami, kozią bródką i pierścionkiem z czaszką wyglądał na modelowego satanistę. Czy raczej na karykaturę satanisty. Drugi był płoworudy, łykowaty i nakrapiany piegami jak indycze jajo, ale strojem się nie wyróżniał. Popijali piwo, obserwowali przechodzące dziewczęta, rozmawiali.
- Shock and awe - zaczął rudawy.
- Oł?
- Awe - poprawił. - Amerykańska doktryna wojenna. Ostatnio użyli jej w Iraku. Prowadzą intensywne bombardowania, ataki rakietowe i co się tylko da, żeby zdominować przeciwnika i wprawić go w stan osłupienia pomieszanego z podziwem. Można to tłumaczyć "wstrząs i respekt" albo "wstrząs i podziw". W zastosowaniach pokojowych raczej "wstrząs i podziw".
- Pokojowych?
- Tak, znalazłem pokojowe zastosowanie dla tej doktryny. Świeżo poznaną dziewczynę bombardujesz mnóstwem ezoterycznych mądrości, aż jej szczęka opadnie i pomyśli "o matko, ile on wie, lepiej mu się nie sprzeciwiać, bo wyjdę na idiotkę". I robisz z nią, co chcesz.
- To znaczy, że dziś szykuje się poligon doświadczalny.
- Tak jakby.
Kolejna dziewczyna, na którą się zagapili szła od strony baru. Wyglądała na szarą myszkę, której nagle odbiły hormony i wypromowały ją do kategorii supermodelek. A ona to przegapiła. Włosy - naturalny ciemny blond - opadały nieupięte na ramiona, letnia sukienka pamiętała chyba czasy sprzed gwałtownego wzrostu, bo talię miała na wysokości żeber i niewiele zakrywała z niebotycznych nóg. Nie nosiła obcasów, ale i tak szła niezbyt pewnym krokiem. Wzrok miała wbity w butelkę z gotowym drinkiem dla panienek ze wspaniałomyślnie dorzuconą przez barmana słomką. Wmawiała sobie, że pilnuje drinka, żeby nikt jej czegoś nie dosypał, ale w gruncie rzeczy była po prostu stremowana i bała się patrzeć na ludzi, bo wtedy oni patrzyliby na nią i widzieli jej strach. Strach pomieszany z szaleńczą dumą - oto robiła coś bardzo złego. Prawie podeszła do stolika dwóch studentów i przystanęła.
- Tak, to my - odezwał się po krótkiej chwili ten ubrany na czarno. - Hrumm - przedstawił się, wyciągając rękę.
- Magog - powiedział drugi.
- Karolina - odpowiedziała, siadając na skraju ławy. Żałowała, że nie ma równie tajemniczego internetowego nicka.
- Jednak udało ci się przyjść.
- Ledwo. Oficjalnie jestem w bibliotece - wskazała głową w kierunku gmachu Biblioteki Narodowej. - Teraz siostry nie puszczają nas prawie nigdzie. Matura. Na szczęście nie wiedzą, że korzystamy z Internetu w bibliotece, żeby liznąć trochę świata.
- Jasne - panowie pokiwali głowami - liznąć. Da się zrobić. Jak to jest: dojrzewać w katolickiej szkole z internatem prowadzonej przez zakonnice?
- Jak to jest: być satanistą? - odbiła pytanie.
- Dobrze. Bardzo dobrze. Przyjemnie - mówili jeden przez drugiego. - Ale trudno to opisać, bo każdy satanista jest inny - Hrumm podjął się w końcu wytłumaczenia. - Nie ma jednego zbioru zasad, któremu bylibyśmy podporządkowani i o którego wpływie na życie można by było opowiadać. W przeciwieństwie do twojej szkoły, jak sądzę. Macie mundurki, regulamin i tak dalej. Prawda?
- Ale pod mundurkiem też potrafimy być indywidualistkami. Mnie i koleżankę to w ogóle diablicami wcielonymi nazywają. Kiedyś narysowałyśmy pentagram na ławce. To dopiero się działo! Trafiłyśmy do matki dyrektorki.
- O, to ojciec dyrektor ma swój żeński odpowiednik? - ucieszył się Hrumm.
- Czubkiem do góry, czy w dół? - zapytał milczący z początku Magog.
- Co?
- Pentagram. Narysowałyście czubkiem do góry, czy w dół?
- Normalnie, taką gwiazdę - namazała ją palcem na stole. - Czubkiem do góry.
- A - stwierdził Magog. - W takim razie siostry powinny was nazwać czarownicami a nie diablicami.
- Dlaczego?
- Satanistyczny pentagram skierowany jest do dołu, przez co wskazuje, że żyjemy na ziemi, tej ziemi. Tu i teraz. Nie należy zaprzątać sobie głowy mrzonkami o życiu wiecznym, tylko zająć się tym doczesnym. Bo tylko ono jest naprawdę. Pentagramu zwróconego ku górze używają czarownice, osobliwie Gardnerowskie wiccanki.
- Rozumiem - dziewczyna bała się zapytać, czym są "Gardnerowskie wiccanki". - A potem wysłali nas na rekolekcje. Wyjazdowe, przy klasztorze. Biegałyśmy po takim wielkim trawniku i kazali nam rysować sobie wzajemnie znak krzyża na czole. Cała klasa tak biegała. Ja z koleżanką udawałyśmy, że to sabat.
- Blokowali wam czakrę - sataniści pokiwali głowami, a miny mieli smutne i zrezygnowane. - Pranie mózgu.
- Jak to: blokowali czakrę? - przestraszyła się Karolina.
- Widzisz - Magog przesiadł się na drugą stronę stołu i usiadł tuż przy dziewczynie - człowiek ma w ciele siedem czakr. Czakra korony - położył jej dłoń płasko na czubku głowy na miękkich, puszystych włosach - odpowiada za nasze zdolności nadprzyrodzone. To wyjście na świat duchowy. Jest najwyższa i najważniejsza. Na czole, między oczami - zsunął rękę i palcami dotknął opisywanego miejsca - masz czakrę trzeciego oka. Odpowiada za intuicję i odczuwanie pozazmysłowe. To właśnie ją blokowano wam na rekolekcjach. Dalej jest czakra gardła - ujął ją za szyję, kciukiem przesunął wzdłuż żuchwy. Dziewczyna drżała pod dotknięciem pierwszego mężczyzny - przez nią wyrażasz siebie, przede wszystkim poprzez mowę. Zauważ, że wiele czarownic nosi w tym miejscu jakiś amulet. Chronią ją, bo jest bardzo ważna przy czarowaniu.
Hrumm patrzył z podziwem na postępy kolegi. Karolina przymknęła oczy i oddychała głęboko. Magog postanowił pójść krok dalej.
- Czakra serca jest oczywiście na wysokości serca - położył jej dłoń tuż pod piersią, muskając jej dolną krawędź. - W niej miłość i inne życzliwe uczucia. Niżej czakra słoneczna - zjechał aż do pępka. - Ambicja, chęć zysku, kariera. Jak widzisz, jest pomiędzy sercem a czakrą genitalną.
Tu dziewczyna zatrzymała jego rękę i odsunęła się odrobinę. Tylko odrobinę.
- Tam oczywiście namiętność, ale też kreatywność - ciągnął niewzruszony Magog. - Na samym końcu tuż przy pupci masz czakrę podstawy. W niej siedzą nasze instynkty.
- W kabale czakrom odpowiadają w pewien sposób sefiroty - Hrumm postanowił także popracować nad ezoteryczną świadomością młodej ofiary. - Jest ich dziesięć, ale część jest specyficzna dla płci, więc na jednostkę także przypada siedem. Połączenia między nimi – kanały energetyczne – obrazują Wielkie Arkana w tarocie. To dlatego tarot jako jedna z nielicznych wróżb karcianych ma sens.
- Sens ma przede wszystkim kładziony samodzielnie i analizowany - piegowaty satanista nie oddawał pola. - Nie mówimy tu o szybkiej sesji u wróżki, która w ogóle cię nie zna.

--
kliku-kliku, Czytelniku:

poniedziałek, 27 lipca 2009

Casus belli cz. 3


Ksiądz Jakub Sadyba, młody asystent Pawła Kowalczuka, ostrożnie zapukał do drzwi jego gabinetu w siedzibie kurii warszawsko-praskiej. Poproszony do środka wszedł i przestraszonym głosem powiedział:
- Biskup Morawski księdza wzywa. Jest bardzo poirytowany.
Kowalczuk użyłby innego słowa. Kuba to jednak były ciepłe kluchy. Chociaż miał chłopak potencjał. Może trochę za dużo myślał, ale póki był na etapie przyswajania wiedzy, to pomagało.
- Odwiedzę go zatem - musiał pokazać swoją pozycję, przekonać młodego, że to on podejmuje decyzje - i uspokoję. Idź do siebie.
Powoli odłożył czytaną książkę. Zanotował coś w kalendarzu i schował go do szuflady biurka. Wreszcie wyszedł. Idąc korytarzem, żałował, że nie wybrał się do biskupa wcześniej. Miał już przygotowaną informację o nieudanej akcji, miał wszystkie powody i wyjaśnienia. Teraz nie będzie mógł przedstawić ich po swojemu, będzie musiał odpowiedzieć na zarzuty. Niewygodne. Bez pukania wszedł do gabinetu biskupa Morawskiego. Tamten siedział w fotelu przy oknie z widokiem na kościół świętego Michała Archanioła i świętego Floriana. Nie wstał, nie odwrócił się, nie podniósł głosu. Po prostu zaczął mówić.
- Dzwonił do mnie biskup z Poznania. Nie pomocniczy, ale metropolita. I pytał, co się stało z jego ludźmi. A ja nie wiedziałem. To było nieprzyjemne. A potem się dowiedziałem, nie od ciebie, niestety. Dowiedziałem się, co się stało z pielgrzymami. I dowiedziałem się, co się stało z czarownicą. To już nie było nieprzyjemne. To było... zresztą mniejsza o moje odczucia. To było nieodpowiedzialne, głupie i zbrodnicze. To uderzyło w plan.
- Ekscelencjo, gdybym znał plan, moje działania lepiej mogłyby mu służyć - ostrożnie szedł po gęstym dywanie, żeby znaleźć się na linii wzroku przełożonego.
- Miałeś mnie informować o wszelkich planowanych działaniach. Gdybyś to robił, twoje powstrzymanie się od działania posłużyłoby planowi jeszcze lepiej.
- Odpowiadam za działania operacyjne. One wymagają dyskrecji i szybkich działań. Nie zawsze mogę...
- Działania operacyjne to tylko część tego, co robimy - przerwał mu biskup. - A całość wymaga koordynacji. Nie możesz atakować na oślep jak wściekły pies.
- Przyznaję, wysłałem tam pielgrzymów bez wiedzy i zgody ekscelencji. Ale to nie oni ją zabili. Zrobił to, nawiązując do słów ekscelencji, wściekły pies, który zerwał nam się z łańcucha osiem lat temu.
- Skąd wiesz?
- Została zapieczętowana pieczęcią Salomona. I to nie tradycyjną, której używają Żydzi. On ma jakąś inną, własną wersję. Zresztą trudno powiedzieć, policyjny kapelan, który dotarł na miejsce niespecjalnie się na tym zna. Jeżeli śmierć tej czarownicy mogła zaszkodzić planowi ekscelencji, to proponuję zintensyfikować działania, bo któregoś dnia to nie moi ludzie uderzą w niewłaściwe miejsce tylko on. Przecież nie wybrał się tam dlatego, że wysłałem pielgrzymów. Ta czarownica i tak by zginęła.
Biskup zamyślił się, a Kowalczuk podszedł o kilka kolejnych kroków. Zastanawiał się, czy mówić coś jeszcze, czy dać staremu przetrawić dotychczasowe informacje. Odzyskiwał pole i nie chciał teraz niepotrzebnym słowem znów wtrącić się w niełaskę.
- Może rzeczywiście zwlekałem zbyt długo - powiedział w końcu Morawski. - I może ta śmierć nie tyle zaszkodzi nam, co pomoże. Postaram się, żeby brachio saeculorum poskromiło nieco naszego pieska.
- Ekscelencja ma na myśli policję?
- Tak. Muszą go spowolnić, ale nie zamknąć. A ty zmobilizuj swoje siły. Szykuje się wojna. Otwarta, nie podjazdowa.

* * *

Wściekły pies Antoni Padewski siedział w swoim mieszkaniu i przeglądał fanty. Właściwie nie było to jego mieszkanie. Przebywał w nim, bo opiekował się właścicielką - zapomnianą przez Boga i ludzi staruszką. Znalazł ją w drugim roku swojego wygnania, po tym jak stracił wiarę i opuścił łono Kościoła. Była wtedy zwariowaną czarownicą, która zerwała wszelkie więzi towarzyskie z koleżankami po fachu i zaszyła się na swoim poddaszu. Szukała sposobu na bezcielesność. Antoni przyłapał ją podczas jednego z obiecujących eksperymentów i pozbawił mocy niezbędnej do odzyskania ziemskiego kształtu. Teraz tkwiła w formie eterycznej przywiązana do kryształowej popielniczki, której podczas eksperymentów używała do zakotwiczenia się w rzeczywistości. Służyła mu jako efektowna ozdoba, bo jarzyła się delikatnym, błękitnym światłem. I jako bratnia dusza - do pogadania. Wyceniała też biżuterię. Jak każda czarownica była łasa na błyskotki i doskonale znała ich wartość.
- A ten? - zapytał, podnosząc wiszący na złotym łańcuszku kamień.
- Topaz. Ładny, ale nie za duży. Sześć do ośmiu tysięcy. Pokaż bliżej.
Przysunął wisiorek do półprzezroczystej zjawy unoszącej się ponad położoną na podłodze popielniczką. Wychylała się na boki, żeby lepiej obejrzeć klejnot. Przez tych kilka lat bez ciała zdążyła pozbyć się odruchu brania wszystkiego do rąk.
- Nie, ma ryskę - westchnęła. - Pięć najwyżej. Dawaj następne.

--
kliku-kliku, Czytelniku:

czwartek, 23 lipca 2009

Casus belli cz. 2


Nadinspektor Jarosław Bielak nigdy nie fatygował się osobiście na miejsca zbrodni z mniej niż trzema trupami. Chyba że było tam coś wyjątkowego - zabójstwa rytualne, krwawe jatki, zboczenia. Zgłoszenie z trzema trupami i usiłowaniem gwałtu na staruszce siłą rzeczy wyciągnęło go zza biurka, bo spełniało dwa warunki. Zaparkował swoją vectrę przy furgonetce techników, powierzył ją zabezpieczającemu miejsce patrolowi. W tej okolicy nawet policyjny samochód mógł przy chwili nieuwagi zostać bez kół, wycieraczek, lusterek i innych ruchomości. Przeszedł przez podwórko odprowadzany spojrzeniami wystających z okien emerytów. Przynajmniej świadków będzie dosyć. Niekoniecznie chętnych do zeznawania pod nazwiskiem, ale jakąś wiedzę operacyjną zawsze da się z nich wycisnąć. Drewniane schody, zapach moczu i ściany, których lepiej nie dotykać, doprowadziły go na piętro. Przez otwarte drzwi widział ekipę kręcącą się w mieszkaniu. Na znak posterunkowego pilnującego klatki ze środka wyszedł młody aspirant w lateksowych rękawiczkach.
- Aspirant Tomasz Marczak - przedstawił się, salutując.
- Znam cię. Co tu się wydarzyło? - zapytał, stając na progu i rozglądając się.
- Włamanie. Usiłowanie gwałtu. Trzy trupy.
- Sporo tego.
- Tak. Ofierze udało się udusić rudego, zgruchotała mu krtań, pewnie nie spodziewał się oporu. Potem dostała kopa od bruneta - młody policjant wskazał rozległy siniec na policzku ciała leżącego w kuchni. - Dobrał się do niej, ale zamoczyć nie zdążył. Sięgnęła po łyżkę do butów i walnęła go w szyję. Trafiła tętnicę. Ale to nic pewnego. Taka moja rekonstrukcja.
- A co z nią?
- Nie ma widocznych obrażeń, które mogły spowodować śmierć. Pewnie serce nie wytrzymało.
- Znaleźliście coś jeszcze?
- Niewiele. Dostali się do środka, wyrywając łańcuch w drzwiach. Kobieta to Hanna Szablewska, prowadziła poradnię psychologiczną. Chłopcy przeglądają papiery, żeby ustalić, czy miała uprawnienia. Mężczyźni są bez dokumentów. Mają przy sobie tylko trochę drobnych. Ze śladów znaleźliśmy to - policjant wskazał leżący wciąż w korytarzu pojemnik świętego oleju.
- Co to?
- Lubrykant. Rudy ma ślady tego na palcach, a denatka na ustach.
- Weź, bo się zrzygam. Mam nadzieję, że zamierzali wyjąć sztuczną szczękę.
Zlustrował zasuszone ciało denatki i spróbował wyobrazić je sobie w seksualnym kontekście. Bez skutku.
- Twardziele. Nie każdy przyjmie taką robotę.
- Sądzi pan, że to gwałt na zlecenie?
- Nie, kurwa, prowokacyjnie się ubierała. Coś cennego?
- Jakieś medaliki, jakieś landszafciki, żaden Matejko. Ale wie pan, jak to jest ze starszymi ludźmi. Mogła mieć papiery, o których nigdy się nie dowiemy. Bezcenne. Stare książki. Książek ma dużo.
Bielak nadal stał na progu, żeby nie zadeptać śladów. Protokół zwykle mu wystarczał, ale chciał też poczuć atmosferę miejsca.
- Dwa kubki - zauważył, wskazując tacę.
- Tak, panie nadkomisarzu. Z ziółkami. Pobraliśmy próbkę.
- Spodziewała się gościa. I to nie tych dwóch, bo wtedy naszykowałaby dla trzech osób.
- Sprawca?
- Sprawca, świadek, druga ofiara, której udało się uciec. Albo wszystkiego po trochu. Poszukajcie kalendarza, może miała zapisaną wizytę. Sąsiadów przesłuchaliście?
- My tylko ślady.
- Z żywymi nie rozmawiasz, co? Wezwij moich ludzi przez radio, a ja zajrzę do sąsiadki.
Odwrócił się i podszedł do drzwi naprzeciwko. Nie pukał.
- Pani otworzy.
Mignęło światło w wizjerze, zazgrzytała zasuwa. W środku stała trzęsąca się osiemdziesięciolatka w odświętnym ubraniu. Nadkomisarz poprowadził ją w głąb jej własnego mieszkania, posadził na kanapie.
- Straszne... - wyszeptała.
- Straszne - zgodził się z nią. - Widziała to pani? Przez wizjer?
- Nie, oglądałam telewizję.
- Niczego pani nie słyszała? Musieli się tam nieźle szamotać.
- Ja już niewiele słyszę. Telewizor głośno grał. Co z nią?
- Nie żyje. Dobrze ją pani znała?
- Dobrze. Myśmy się tu razem sprowadziły. To znaczy nie razem, bo ja z moim mężem, pułkownikiem Zbirskim, a ona sama. Tylko w tym samym roku, w 1968, jak nam kwaterunkowe lokale dali. Ona nawet większe miała od naszego, bo była wysoko w partii. Dyrektorka, Herbapolem wcześniej kierowała. Trzymałyśmy się razem.
- Czy miała jakichś wrogów?
- Wrogów to nie. Różnie ludzie o niej gadali, że czarownica, że taka owaka. Prawda, że do kościoła nie chodziła, ale to dlatego, że partyjna. Ja też dopiero jak mnie pułkownik odumarł zaczęłam chodzić. Ona jakieś swoje sprawy miała, te klientki na wróżby, tak mówili, czy na terapię jak ona mówiła. Trochę się nasze drogi rozeszły. Ale na spacery ciągle chodziłyśmy razem. Ona wcale się nie starzała i zawsze taka elegancka była, w biżuterii. Czułam się przy niej jak myszka, choć biedy nie klepię.
- Jakiej biżuterii? - zaciekawił się.
- O, pięknej. Dużo różnej. Tak dokładnie nie opiszę, ale było na czym oko zawiesić.
- Dziękuję za pomoc - skierował się ku drzwiom. Czekała go wycieczka po paserach. A na Pradze to długa wycieczka.


--
kliku-kliku, Czytelniku:

poniedziałek, 20 lipca 2009

Casus belli cz. 1


Szerokim, sterylnym, jasno oświetlonym korytarzem ośrodka spa szły dwie kobiety. W klapkach, owinięte w puszyste ręczniki kąpielowe, bez makijażu. Wilgotne jeszcze włosy miały gładko zaczesane do tyłu. Samo naturalne piękno. Brunetka była bardziej energiczna, krok miała sprężysty i wyraźnie nadawała tempo i kierunek marszu. Zdecydowanie lepiej i pewniej się tu czuła. Szatynka wyglądała na zmęczoną i z pewnością bardziej potrzebowała spa. Przed drzwiami jednego z gabinetów zatrzymały się i brunetka chwyciła za klamkę.
- Anka, wchodź - zaprosiła koleżankę do środka.
- Dzień dobry - powiedziała młodziutka kosmetyczka w białym fartuchu z różową lamówką. - Panie na jaki zabieg?
- Peine forte et dure - powiedziała brunetka z pięknym francuskim akcentem.
- Słucham?
- Masaż relaksujący gorącymi kamieniami.
- Oczywiście, pani Jago - powiedziała dziewczyna i wyszła.
- Peine forte et dure - powtórzyła Anna. - Obłożą nas kamieniami?
- I to rozgrzanymi - Jadwiga odwinęła się z ręcznika i bezwstydnie wyciągnęła się na jednym ze stołów zabiegowych.
- Dla wyciągnięcia zeznań? - Anna zajęła drugi stół. Zachowała ręcznik.
- Nie. Dla przyjemności. I to my będziemy musiały za to zapłacić.
- Za proces o czary też musiałybyśmy słono zapłacić.
- Zapewne. Cóż ja mogę o tym wiedzieć. Znasz tę torturę? No wiesz, z autopsji?
- Aż taka stara nie jestem. Znam ją tylko z książek.
- Ja jestem młodsza. Znam ją z Internetu.
Wróciła kosmetyczka z drugą, identycznie ubraną, do pomocy i zaczęły układać kamienie na plecach kobiet. Uczucie ciężkości i ciepło przyjemnie promieniowały od każdego z krągłych, ciemnych kamyków. Różne zabiegi kosmetyczne można nazwać torturą, ale tego zdecydowanie nie - mimo podobieństwa do archaicznych technik interrogacyjnych.
- Dlaczego mnie tu zaprosiłaś?
- Żebyś wypiękniała do sabatu, Aniu. Nie możesz się tak pokazać.
- Nie zamierzam się tam pokazywać. Jeśli miało to być zawoalowane zaproszenie na waszą imprezę, to nic z tego. Bawcie się same.
- Mimo tego, co zaszło? Słyszałaś o ciotce Hance?
- Zapieczętowana. Skutecznie. Nadal nigdzie się nie wybieram.
- Spodziewałaś się, że ktoś ją dopadnie? Miała moc, ale się nie wychylała. Wydawałoby się, że to najbezpieczniejsza kombinacja. Skoro doszli do niej, dojdą do każdej. Musimy się zjednoczyć. Ciotka Helena też jest tego zdania.
- Zawróciła ci w głowie tym zjednoczeniem. Jesteś teraz jej uczennicą, co?
- Stwierdziłam, że od ciebie już się więcej nie nauczę.
- To prawda. Nie będę cię więcej uczyć. Ale Helena nie ma w tej akurat sprawie właściwego dystansu. To siostra Hanki. Rodzona. Rozdzieliła je wojna, poróżnił stosunek do ludowej rzeczywistości, ale to jednak siostra. Nie wiedziałaś?
- Wiedziałam - Jaga pogardliwie wydęła wargi.
- Jasne. Ale opowiem ci i tak, bo jest w tym morał. Hanna zachłysnęła się socjalizmem. Zakładała Herbapol, chciała magicznego odpowiednika elektryfikacji. Dobrze jej szło, zawsze miałam dla niej wiele szacunku. Ale partia przeżuła ją i wypluła. Okazała się równie patriarchalna, co burżuazyjne społeczeństwo II RP. Wtedy wycofała się, założyła poradnię, działała w kontakcie bezpośrednim, jeden na jeden. Bez struktur. Tworzenie struktur na jej śmierci śmierdzi.
- Jeden na jeden. Terapia. Babskie gadki. Wszystko pięknie, ale nie zabili jej jeden na jeden. Przyszło do niej dwóch.
- Dwóch zostało. Przyszło co najmniej trzech. A raczej dokładnie trzech, bo gdyby było ich więcej zabraliby ciała swoich.
- Tym bardziej musimy się zjednoczyć, żeby mieć szanse. Kowalczuk stracił ludzi i nie odpuści. Samotne wyłuska bez trudu. To wojna. Pora wybrać stronę.
- Jeżeli to wojna, to moja strona jest już wybrana. Na razie wolę jednak nie wybierać wojny.


--
kliku-kliku, Czytelniku:

czwartek, 16 lipca 2009

Herbaciana czarownica cz. 4


Podwórko-studnia na warszawskiej Pradze tętniło życiem. Co prawda mikroskopijny placyk wokół drzewa i kapliczki z odświętnie ubraną figurą Matki Boskiej świeciły pustkami, ale ponad nim z kilkunastu okien wyglądały starsze panie i nieliczni starsi panowie. Wyłożone na parapet koce i poduszki podpierały łokcie, powietrze - z braku wiatru - swojsko pachniało kombinacją wszystkich przygotowywanych w tej kamienicy obiadów na raz. Ludzie uśmiechali się do siebie, nic nie mówiąc, bo wszystko zostało już przez tych kilkadziesiąt wspólnie przeżytych lat powiedziane.
Tuż przed wpół do piątej twarze zaczęły znikać w głębi mieszkań. Zbliżała się pora serialu i widzowie przenosili się na kanapy. Hanna Szablewska także odwróciła się od okna. Nie do telewizora jednak, a do czajnika, którego gwizd informował o zagotowanej wodzie. Z metalowych puszek nasypała dwie porcje ziół do ustawionych na tacy kubków, zalała je i przykryła spodeczkami. Odstawiła napar do naciągnięcia.
Poprawiła włosy i kołnierzyk w lustrze, spojrzała z wyczekiwaniem na wysokie drzwi. Jak na zawołanie odezwał się dzwonek. Założyła łańcuch, odsunęła zasuwę i nacisnęła klamkę. Kopnięte z zewnątrz drzwi wyrwały łańcuch z drewnianej framugi i posłały kobietę na podłogę daleko w holu. Przez próg skoczył na nią krągły, rudy mężczyzna.
Ksiądz Roman usiadł na starszej pani okrakiem i uderzył dwukrotnie tyłem jej głowy o deski podłogi.
- Wejdź i zamknij drzwi! - krzyknął do Michała stojącego niepewnie w progu - Szybko!
Tamten wykonał posłusznie polecenia i znów stanął w miejscu zszokowany sceną.
- Złap ją za ręce i trzymaj! Trzymaj mocno!
Ponownie posłuchał, klękając za jej głową. Bransoletki przeszkadzały mu chwycić za nadgarstki, dobry punkt znalazł dopiero w połowie przedramion. Pod bluzką i pomarszczoną skórą prawie nie czuł mięśni. Nie wyrywała się. Miał trzymać mocno, ale co tu trzymać?
Starszy z księży wyciągnął z kieszeni marynarki małe metalowe pudełeczko ze świętym olejem i zanurzył w nim kciuk.
- W myśli, w mowie, w sercu - powiedział, czyniąc znak krzyża na czole, ustach i piersi leżącej. - W myśli, w mowie, w sercu - powtarzał słowa liturgii, pozbawiając ją magicznej mocy.
Zamknęła oczy i spróbowała odciąć się od tego, co działo się z jej ciałem. Wyciszyć. Przypomniała sobie wczorajszy spacer z Lidką z naprzeciwka. Rozmowy, plany na następny dzień. Wszystko było wyblakłe, pozbawione emocji - skutek działań przy sercu. Ale złapała kontakt. Skupiła się na wąskiej nitce świadomości łączącej ją z sąsiadką i wywołała bezpośredni obraz z jej głowy. Konserwatywnie urządzone mieszkanie. Ojciec wybacza zbuntowanemu, ale w gruncie rzeczy dobremu synowi. W drugim pokoju matka, której dobroduszne machinacje doprowadziły do pojednania, uśmiecha się do siebie. Czarownica poczuła jak przez czubek głowy wpływa w nią szeroka fala energii, roznosi zaczątki tamy przy czole, wypełnia ciało.
Nagle chwyciła księdza Michała za nadgarstki i gwałtownie szarpnęła. Zaskoczony runął głową naprzód na Romana, zrzucając go z bioder leżącej. Hanna poderwała się, chwyciła za długą, metalową łyżkę do butów. W jej głowie pogodzona rodzina siadała do wspólnego obiadu. Biorąc szeroki zamach, uderzyła podnoszącego się z kolan okularnika w bok szyi. Porażona tętnica przestała dostarczać krew do mózgu. Młody ksiądz zwiotczał nagle i osunął się na podłogę. Starszy wstawał już, więc wskoczyła na niego. Obraz w głowie nagle rozsypał się, energia ponownie osłabła. Ostatkiem sił zaplotła ręce na krtani księdza Romana i cisnęła, aż ustało charczenie.
Jeszcze chwilę klęczała tak, opierając się na jego szyi. Złapała oddech, odgarnęła siwe włosy z twarzy. Ledwo zdążyła.
Wreszcie rozejrzała się, usiłując wstać. I wtedy w jednej chwili cały kadr wypełnił jej czarny męski półbut, potężnym kopniakiem zrzucając ją z martwego ciała. Dłoń w czarnej rękawiczce pociągnęła ją za włosy do kuchni.
- Zmęczyłaś się? - Antoni Padewski stał w progu, patrząc na nią z góry. - Wkrótce odpoczniesz. I innym pozwolisz od siebie odpocząć.
- A co? Spalisz mnie? - spojrzała na niego hardo, a przy okazji obok, na zegar. Potrzebowała około trzech minut.
- Nie. Od palenia są ci dwaj - wskazał głową na trupy. - Byli - poprawił się. - Ja tylko nie pozwolę ci więcej szkodzić.
- Szkodzić? Udzielam porad. Każdy sam rozważy je i zastosuje, albo nie. Wolna wola.
- Czyżby? - podniósł spodeczek z jednego z kubków i powąchał - Nie, ten dla ciebie. Powąchał drugi - O, ten. Te ziółka to dla wzmocnienia przekazu? Klientki bezkrytycznie przyjmują i wykonują to, co mówisz. Cokolwiek mówisz.
Dwie minuty - pomyślała. Niech gada. Daj mu coś do gadania.
- Równoważę szanse. Czym jest jeden kubek ziółek wobec całego życia patriarchalnej propagandy i wychowania? A przez tyle muszę się przebić, żeby pomóc. Często mając na to tylko jedną sesję.
- A wyobrażasz sobie życie bez wychowania? Żyjemy w społeczeństwie. I korzystniej jest żyć tak jak to społeczeństwo. Dlatego uczymy się norm. Dlatego ich przestrzegamy. To się sprawdza.
- Tym kobietom się nie sprawdzało. Dlatego przychodziły do mnie.
- Patrzysz na to przez pryzmat nieprzystosowanej jednostki. A człowiek nie jest jednostką. Jest istotą społeczną. Zamiast pomóc im zintegrować się z resztą, ty tylko powiększałaś ich nieprzystosowanie.
Spojrzała na zegar. Jeszcze minuta. Najwyżej minuta.
- A ty? Ty jesteś przystosowany? Przestrzegasz norm? Właśnie kopnąłeś staruszkę.
- Grasz na zwłokę. Wydaje ci się, że ta nagła utrata mocy przed chwilą, to była przerwa reklamowa. Ludzie rozeszli się robić herbatkę, ale zaraz wrócą. Zaczną oglądać swój serial, przeżywać zadane uczucia, zsynchronizują myśli. A ty podłączysz się do nich przez jakąś przyjaciółkę i mnie załatwisz. Zdziwiona? Tak, wiem skąd bierzecie jednolitą moc w pozornie zatomizowanym mieście.
Przymknęła oczy i znów spróbowała nawiązać kontakt. Nic. Co jeszcze może mu powiedzieć?
- Wiesz co? To nie była przerwa reklamowa. Jakiś chuligan przeciął kabel - odchylił połę marynarki, pokazując wystające z wewnętrznej kieszeni szczypce. - Co poradzisz, to zła dzielnica.
Potem szybko uklęknął, przyciskając jej pierś kolanem do podłogi. Szarpnął głowę za włosy ku sobie, na jej czubku szybkimi ruchami narysował skomplikowany symbol. Czarownicę ogarnął niesprecyzowany niepokój. Środkiem dłoni starł z czoła święty olej i narysował tam kolejny symbol. Pusta wypełniła jej myśli. Puścił włosy, pozwolił głowie opaść na kafelki. Następny symbol narysował na gardle. Potem rozdarł jej bluzkę i kolejno opatrzył gestami na wysokości mostka i tuż nad pępkiem. Popatrzył na nią. Leżała nieprzytomna, z zamkniętymi oczami. Drżała. Spieniona ślina zbierała się w kącikach jej ust. Ręce latały przy bokach jak w padaczce. Siadł na niej okrakiem przodem w kierunku nóg, podciągnął spódnicę. Zdarł staromodne wzmacniane reformy nadające ludzki kształt starczemu ciału. Już dawno przestało go to brzydzić. Ostatnie dwa symbole narysował na wzgórku łonowym i niżej, tuż przed odbytem.
- Siedem pieczęci - powiedział do siebie, wstając. - Zamknięta na siedem spustów.
Czarownica dygotała już coraz słabiej. Pobladła, na twarz wystąpiły jej plamy. Szarpnięciami klatki piersiowej walczyła o ostatnie oddechy, ale jakby bez przekonania. Siła, która utrzymywała jej narządy w formie o pół wieku ponad ludzką miarę, bezpowrotnie uszła. Antoni Padewski schylił się, ściągnął jej z palca wielki pierścień i poszedł przeszukać mieszkanie.


--
kliku-kliku, Czytelniku:

poniedziałek, 13 lipca 2009

Herbaciana czarownica cz. 3


Paweł Kowalczuk stał przy barierce u szczytu schodów ruchomych i obserwował pasażerów na peronie. Był po pięćdziesiątce, ale prawie całkowicie siwe już włosy postarzały go. Ubrany w ciemnoszary garnitur, pod krawatem i w szkłach z grubymi oprawkami był całkowicie nierozpoznawalny dla ludzi, którzy znali go w sutannie i drucianych okularach. Choć nie tyle garnitur go maskował tego dnia, ile sutanna przez całe życie. Uniform - jaki by nie był - klasyfikuje człowieka w oczach bliźnich tak, że później nie rozpoznają go po cywilu.
Wypatrywał dwóch mężczyzn przyjeżdżających z Poznania. Nigdy wcześniej ich nie widział, ale nie miał wątpliwości, że ich rozpozna. Podobnie jak on mieli ciemne garnitury. Podobnie jak on lepiej czuli się w sutannach. Jeden był rudy, zażywny, rumianolicy. Drugi - szczupły, przygarbiony brunet - mimo młodego wieku łysiał przedwcześnie głębokimi zakolami. Księża Roman i Michał - pielgrzymi. Bez bagażu, bez sutanny, bez dokumentów. Torując sobie drogę przez tłum z walizkami, torbami i plecakami, zauważyli skupiony na sobie wzrok Kowalczuka. Było w nim coś, co sprawiło, że poznali go od razu. Ruszyli w stronę ruchomych schodów. Zanim dojechali na górę, on odwrócił się i spokojnym krokiem zmierzał w stronę niewielkiej, sieciowej kawiarni. Oświetlona jaśniej od pozostałych lokali, sterylnie czysta odstraszała dworcowych bywalców. Tam go dogonili.
- Witam - powiedział szybko, żeby któremuś nie zdążyła się wyrwać inna formułka powitania. - Kawy?
Już z papierowymi kubkami w dłoniach obsiedli stolik w rogu, z dala od zapatrzonych w laptopy biznesmenów w podróży. Wysepka ciszy i cywilizacji w rozpędzonej i chaotycznej rzeczywistości dworca.
- Jak podróż?
- Udana - ksiądz Roman jako starszy i bardziej doświadczony z przyjezdnych czuł się swobodniej. - Odpoczęliśmy i nabraliśmy sił.
- Ty też? - Kowalczuk zwrócił się do bruneta.
- Tak. Też. Dobrze - powiedział tamten szybko.
- Właśnie widzę. Uspokój i skup się. To twój pierwszy raz?
- Tak.
- Nie szkodzi. Roman nie da ci zginąć. Boisz się?
- Nie, tylko… - duchowny potarł zakola, poprawił okulary. - Jak byłem w seminarium, najbardziej uderzył mnie wykład o opętaniu i egzorcyzmach. To były dla mnie bajki, jakaś zamierzchła historia może. I nagle okazuje się, że to się dzieje tu i teraz. Że są księża, dla których bezpośrednia walka z demonem to jest chleb powszedni. Jeden z kleryków zapytał wtedy, czy na czarownice też się jeszcze poluje. Ksiądz profesor obruszył się, nie odpowiedział. Myślałem wtedy, że to niestosowny żart, a dziś sam jadę do czarownicy.

- Dlaczego żart? Dlaczego opętanie tak, a czarownica nie?

- Opętanie w pierwszej chwili szokuje, bo to coś jak z kiepskiego filmu. Ale jak się dobrze zastanowić, to i Chrystus wypędzał z ludzi demony. Konkretny, biblijny zapis.

- A czarownica nie? - powtórzył najstarszy z księży. - Wiele ksiąg starotestamentowych potępia czary, a Księga Wyjścia rzecz całą ujmuje krótko i treściwie: „Nie pozwolisz żyć czarownicy”. To też jest konkretny, biblijny zapis. Ksiądz Roman wie o tym co nieco.

Michał miał oczy jak spodki i kubek zamarł mu w ręce. Roman uśmiechał się pod nosem. Sam wiele jeszcze mógłby się nauczyć od słynnego Pawła Kowalczuka, zaufanego biskupa Morawskiego, który koordynował działania przeciw czarownicom. A ten, pouczając młodego, stawia go za wzór. Kowalczuk nacieszył się wywartym wrażeniem, wreszcie poklepał chudzielca po ramieniu i kontynuował.

- Świat się zmienił. Nikt już czarownic nie więzi, nie torturuje, nie zabija. Nawet tych, które same winne są śmierci.

- Jak nasza?

- Jak nasza. Wyjątkowa paskuda. Póki wróżyła nikt jej nie ruszał. Ale stworzyła rzekomy punkt porad psychologicznych dla kobiet, gdzie czarami nastaje na nierozerwalność małżeństwa i życie nienarodzonych. Skutecznie, niestety. Zadziwiająco skutecznie.

- Może dlatego, że w mieście. To jednak duże rozluźnienie obyczajów i kobiety oderwane od domu, od tradycji. Wiele pokus, a parafie duże, więc nadzór duszpasterski słaby.

- Może i tak - dopił kawę i skrzywił się. - Ale czarownica w mieście nie powinna mieć zbyt wielkiej mocy. Pamiętaj, że korzysta ona z sił natury, z których czerpie jako służka szatana, księcia tego świata. W otoczeniu cywilizacyjnym, wśród dzieł kultury stworzonej na chwałę Pana, czarownica czuje się wyobcowana. Od zawsze wiedźmy były liczniejsze na terenach wiejskich, a sabaty odbywały w zupełnej głuszy.

- Więc skąd ta siła?

- Nie wiemy. Interesująco byłoby się dowiedzieć, ale pilniejsze jest usunięcie jej. Pozbawienie mocy. Pójdę już. Tu macie kartkę z adresem i dojazd. Tramwaj i mały spacerek. Ona spodziewa się gościa o 16:30. 

- Skup się - Roman powtórzył radę starego księdza, gdy ten wyszedł i wtopił się w tłum. - Modlitwa pomaga. Pozbądź się lęków, wątpliwości, refleksji. Na miejscu nie myśl, tylko działaj. Działaj szybko i zdecydowanie. To nie jest babcia-staruszka. To nie jest pani z kółka różańcowego. Niech cię wzrok nie zwiedzie. To czarownica.



--
kliku-kliku, Czytelniku:

czwartek, 9 lipca 2009

Herbaciana czarownica cz. 2


- Dobrze - starsza pani wróciła z kuchni, niosąc na tacy dwa parujące kubki. - Napijemy się herbatki ziołowej i wszystko nam się rozjaśni.
Była ciepła i babcina. Doskonale nadawałaby się do reklamy domowych przetworów. Kobiety ufały jej i chętnie otwierały przed nią swoje serca, a ona pomagała im jak mogła. Tego dnia gościła młodą dziewczynę, zaraz po studiach. Z polecenia, choć ostatnio coraz częściej przyjmowała także klientki z ulicy. Delikatna blondynka siedziała zakłopotana na wyściełanym krześle, skubała krótkie, pomalowane na naturalny kolor paznokcie. Naturalna, świeża. Raczej zatai, niż skłamie.
- Napij się, kochanie. Jak masz na imię?
- Paulina.
- Opowiedz mi wszystko, Paulino.
Dziewczyna spojrzała w górę, zastanawiając się od czego zacząć. Bibeloty na regale ściągnęły jej wzrok. Patrzyła na książki, wazoniki, drobne figurki z różnych stron świata. Ta różnorodność trochę ją rozpraszała, ale też utwierdzała w przekonaniu, że trafiła do właściwej osoby. Światowej, oczytanej, znającej życie i rozumiejącej różne sytuacje. Tamta nie ponaglała jej.
- Mam narzeczonego - zaczęła wreszcie. - Poznaliśmy się na studiach. Łaził za mną od pierwszego roku, ale ignorowałam go. Byłam młoda, ładna, głodna wrażeń studenckiego życia. Nie szukałam przygód, chciałam odpocząć od mężczyzn, ale nie rezygnowałam z zabawy.
- Odpocząć?
- Zraziłam się. Na przełomie liceum i początku studiów trafiali mi się bardzo atrakcyjni i bardzo zapatrzeni w siebie faceci.
- A narzeczony?
- Marek... - zamyśliła się, upiła naparu z kubka. Miał przyjemnie kojący aromat. - Nie był atrakcyjny. Był namolny. Wszędzie za mną łaził, pilnował mnie. Ktokolwiek ze mną zatańczył lub zbyt długo rozmawiał, miał z nim pogadankę o intencjach. Zachowywał się jak starszy brat.
- Nadopiekuńczy.
- Tak, ale on po prostu starał się mnie chronić. A ja czułam się za niego odpowiedzialna. Bo czasem zagalopował się i musiałam go ratować.
- Jak?
- Nic specjalnego. Atakował mężczyzn, którzy bawili się ze mną, więc wystarczyło takiego odciągnąć. Do tańca, na spacer, na drinka. Cierpiał przez to bardziej, ale myślałam, że mu pomagam, bo nie dopuszczam do awantury. Do pobicia.
- On myślał, że chroni ciebie, a ty, że chronisz jego i oboje się krzywdziliście.
Paulina schowała się za kubkiem, wykorzystując ziółka, by pomilczeć i przetrawić tę informację. Pani Hania miała rację. Hanna Szablewska - gabinet pomocy psychologicznej. Już dawno koleżanka ją polecała, ale jakoś nigdy nie było okazji, żeby pójść. Nie było wystarczająco dobrego powodu. Teraz się pojawił. Wciąż jednak nie potrafiła przejść do sedna, przedłużała opowieść.
- Skutek był taki, że wszędzie bywaliśmy razem i jakoś nas to zbliżyło. Zaczęło się od wspólnego przyjeżdżania czy wracania z imprez, wykładów, egzaminów. Przydarzyła się jakaś wspólna nauka. Inni koledzy też jakoś odsunęli się, bo po co komu dziewczyna z psychopatą za plecami. Wreszcie zgodziłam się przyjmować jego zaproszenia na randki, przedstawił mnie rodzicom. Traktował to bardzo poważnie i zawsze mogłam na niego liczyć. Wreszcie oświadczył się, a ja się zgodziłam. Wyprowadziłam się od rodziców, zamieszkaliśmy razem i jestem w pół drogi do ślubu.
- Z mężczyzną, którego nie kochasz.
- Tak, ale...
Znów przerwała opowieść i zapatrzyła się. Regał wydawał się teraz dziwnie daleki, skupiła się więc na sukience gospodyni w drobny kwiatowy motyw. Na jej upierścienionych dłoniach. Na obrusie w egipskie koty. Na prawie pustym kubku. Nie wiedziała, co powiedzieć, nie potrafiła podnieść wzroku i spojrzeć w oczy starszej pani.
- Ale nie o to chodzi, prawda? - dopowiedziała tamta. Spojrzała na wiszący za dziewczyną zegar z kukułką. - Powiedz mi.
- Jestem w ciąży.
- Z nim?
- Tak.
- Wie o tym?
- Nie. Wie pani, on by bardzo chciał tego dziecka. Bo jak będzie dziecko, to ja mu już nigdzie nie ucieknę. A on jest dla mnie dobry, ale przecież...
- To psychopata. Wykorzysta dziecko jako łańcuch, na którym cię przywiąże i każdego dnia będzie go skracał.
- Boję się. Ja też chciałabym mieć dziecko. Tylko...
- Nie z nim. Nie teraz. Wiem. Spójrz na mnie!
Dziewczyna podniosła głowę. Spod opadających blond włosów pokazały się załzawione błękitne oczy. Hanna odgarnęła kosmyk z jej twarzy, opuściła dłoń i chwyciła ją za rękę. Paulina widziała jej palce jak przez mgłę, od chwili gdy spotkała spojrzenie gospodyni nie potrafiła oderwać wzroku od ciemnych oczu, które wydawały się rosnąć i ogarniać całe pole widzenia.
- Musisz podjąć decyzję. Weźmiesz tę wizytówkę - poczuła wciskany w dłoń kartonik. - Jeszcze dziś zadzwonisz i umówisz się. Po zabiegu wrócisz do rodziców. Nie będziesz z nim rozmawiać. Więcej się nie spotkacie. Teraz idź.
Wstała niezbyt pewnie. Odruchowo schowała wizytówkę do torebki, z której z kolei wyjęła przygotowane pieniądze za wizytę. Na miękkich nogach przeszła w stronę drzwi. Pieniądze położyła na przypadkowo wybranej półce regału i wyszła. Starsza pani cały czas siedziała przy stoliku, podpierając głowę rękami.


--
kliku-kliku, Czytelniku:

wtorek, 7 lipca 2009

Herbaciana czarownica cz. 1


Dzwonek domofonu przerwał popołudniową sjestę. Krzysztof Wiśniewski, stary warszawski paser, wstał z kanapy i poszedł do korytarza. Oparł się o solidne, metalowe drzwi i wyjrzał na klatkę. Za kratą z prętów stał wysoki mężczyzna w czarnym garniturze. Miał ogoloną głowę i zarośniętą twarz, co w sumie znaczyło, że wszystkie włosy były tej samej długości. Szpakowaty, blady - nie wzbudzał zaufania. Ale Wiśniewski znał go. Żigolak. Tak go nazywał. Może nie wyglądał na amanta - chudy, żylasty czterdziestolatek - ale co najmniej raz w miesiącu pojawiał się torbą pełną biżuterii. Drogiej biżuterii. Paser wcisnął guzik i klient wszedł na maleńki korytarz. Stał teraz przed drzwiami, a Wiśniewski czekał, aż zamknie za sobą kratę. Bezpieczeństwo przede wszystkim.
- Dzień dobry, panie Antku - powiedział, otwierając drzwi. - Co dobrego?
- Wiele dobrego - gość podniósł skórzaną torbę.
Nie mówił dzień dobry. Nie podawał ręki. Nigdy nie chciał niczego do picia. Wiśniewski starał się być gościnny - w końcu swój kantorek prowadził w domu - ale z nim po prostu się nie dało. Przeszli do salonu. Wszechobecna boazeria pomniejszała jeszcze i tak mikroskopijne mieszkanie. Meble pamiętały zamierzchłe czasy, czuć było stęchliznę i resztki odgrzewanego obiadu. Paser wyłączył telewizor, poprawił narzutę na kanapie.
- Oj lubią pana kobitki. Tyle prezentów. Tak często.
- Nie pańskie kobitki, nie pański interes - uciął klient.
Wysypał zawartość torby na pokryty koronkową serwetą politurowany stół. Było tam kilka łańcuszków zwiniętych w kłębek, jakieś korale, bursztynowe perły, kolczyki i broszki. Na bok odsunął dwa pierścionki i naszyjnik.
- Naszyjnik dwa tysiące, pierścień z rubinem tysiąc dwieście, z brylantem trzy trzysta. Drobiazg dwa pięćset za wszystko, tak dla równego rachunku. Razem dziewięć tysięcy. Masz pan?
Wiśniewski wyjął lupę i obejrzał starannie każdą z osobno zaprezentowanych sztuk. Duże, czyste kamienie. Delikatna oprawa. Jak to możliwe, że kobiety mające tak dobry gust, jeśli chodzi o klejnoty, mogły tak źle wybierać mężczyzn? Co one w nim widzą? Trudno, miłość boli, a pusta szkatułka z biżuterią boli jeszcze bardziej. Ciekawe co mówią wtedy swoim mężom? Chyba, że celuje we wdowy. Tak na czarno chodzi.
W końcu odłożył lupę oparł ręce na stole, nabierając powietrza do przemowy.
- Tak nie może być - zaczął. Gość przekręcił głowę i milczał. - Łamiesz pan branżowe normy. Normalnie klient przynosi fanty, ja je wyceniam, daję dziesięć do piętnastu procent ceny. Pan przychodzisz z własną wyceną i bierzesz połowę.
- Biorę trzydzieści procent wartości rynkowej. Pan odsprzedajesz je jubilerom za czterdzieści, czasem mniej.
- Ponoszę ryzyko.
- Jakie ryzyko? Szukał ktoś kiedy moich fantów? Wypłynęły gdziekolwiek?
- No nie - zająknął się, - ale...
- Ale dziewięć tysięcy. I nie rozmawiajmy już o tym, dobrze?
Nagle położył paserowi rękę na brzuchu, jakby chciał go odepchnąć. Płasko, palcami ku górze, prawie bez nacisku. Ten trochę zdziwiony gestem cofnął się o krok. W sumie i tak ładnie zarabiał na klejnotach od żigolaka. Po co kusić los i ryzykować utratę dobrego, bezpiecznego dostawcy? Niepotrzebnie negocjowałem - pomyślał.
- Dobrze już, dobrze - podreptał do sejfu wmurowanego w ścianę za firanką.
Odliczył pieniądze, które od razu trafiły do torby. Zebrał biżuterię i schował ją z resztą gotówki za pancernymi drzwiami. Gdy się odwrócił, Antoni stał już w progu, gotowy do wyjścia.
- Kiedy się zobaczymy? - zapytał jeszcze paser, wypuszczając go.
- Zobaczymy.
Gość wyszedł na korytarz. Poczekał na zamknięcie drzwi i otwarcie kraty, po czym szybko zszedł po schodach bez odwracania się. Czekała go długa i kręta droga do domu.


--
kliku-kliku, Czytelniku: