czwartek, 23 lipca 2009

Casus belli cz. 2


Nadinspektor Jarosław Bielak nigdy nie fatygował się osobiście na miejsca zbrodni z mniej niż trzema trupami. Chyba że było tam coś wyjątkowego - zabójstwa rytualne, krwawe jatki, zboczenia. Zgłoszenie z trzema trupami i usiłowaniem gwałtu na staruszce siłą rzeczy wyciągnęło go zza biurka, bo spełniało dwa warunki. Zaparkował swoją vectrę przy furgonetce techników, powierzył ją zabezpieczającemu miejsce patrolowi. W tej okolicy nawet policyjny samochód mógł przy chwili nieuwagi zostać bez kół, wycieraczek, lusterek i innych ruchomości. Przeszedł przez podwórko odprowadzany spojrzeniami wystających z okien emerytów. Przynajmniej świadków będzie dosyć. Niekoniecznie chętnych do zeznawania pod nazwiskiem, ale jakąś wiedzę operacyjną zawsze da się z nich wycisnąć. Drewniane schody, zapach moczu i ściany, których lepiej nie dotykać, doprowadziły go na piętro. Przez otwarte drzwi widział ekipę kręcącą się w mieszkaniu. Na znak posterunkowego pilnującego klatki ze środka wyszedł młody aspirant w lateksowych rękawiczkach.
- Aspirant Tomasz Marczak - przedstawił się, salutując.
- Znam cię. Co tu się wydarzyło? - zapytał, stając na progu i rozglądając się.
- Włamanie. Usiłowanie gwałtu. Trzy trupy.
- Sporo tego.
- Tak. Ofierze udało się udusić rudego, zgruchotała mu krtań, pewnie nie spodziewał się oporu. Potem dostała kopa od bruneta - młody policjant wskazał rozległy siniec na policzku ciała leżącego w kuchni. - Dobrał się do niej, ale zamoczyć nie zdążył. Sięgnęła po łyżkę do butów i walnęła go w szyję. Trafiła tętnicę. Ale to nic pewnego. Taka moja rekonstrukcja.
- A co z nią?
- Nie ma widocznych obrażeń, które mogły spowodować śmierć. Pewnie serce nie wytrzymało.
- Znaleźliście coś jeszcze?
- Niewiele. Dostali się do środka, wyrywając łańcuch w drzwiach. Kobieta to Hanna Szablewska, prowadziła poradnię psychologiczną. Chłopcy przeglądają papiery, żeby ustalić, czy miała uprawnienia. Mężczyźni są bez dokumentów. Mają przy sobie tylko trochę drobnych. Ze śladów znaleźliśmy to - policjant wskazał leżący wciąż w korytarzu pojemnik świętego oleju.
- Co to?
- Lubrykant. Rudy ma ślady tego na palcach, a denatka na ustach.
- Weź, bo się zrzygam. Mam nadzieję, że zamierzali wyjąć sztuczną szczękę.
Zlustrował zasuszone ciało denatki i spróbował wyobrazić je sobie w seksualnym kontekście. Bez skutku.
- Twardziele. Nie każdy przyjmie taką robotę.
- Sądzi pan, że to gwałt na zlecenie?
- Nie, kurwa, prowokacyjnie się ubierała. Coś cennego?
- Jakieś medaliki, jakieś landszafciki, żaden Matejko. Ale wie pan, jak to jest ze starszymi ludźmi. Mogła mieć papiery, o których nigdy się nie dowiemy. Bezcenne. Stare książki. Książek ma dużo.
Bielak nadal stał na progu, żeby nie zadeptać śladów. Protokół zwykle mu wystarczał, ale chciał też poczuć atmosferę miejsca.
- Dwa kubki - zauważył, wskazując tacę.
- Tak, panie nadkomisarzu. Z ziółkami. Pobraliśmy próbkę.
- Spodziewała się gościa. I to nie tych dwóch, bo wtedy naszykowałaby dla trzech osób.
- Sprawca?
- Sprawca, świadek, druga ofiara, której udało się uciec. Albo wszystkiego po trochu. Poszukajcie kalendarza, może miała zapisaną wizytę. Sąsiadów przesłuchaliście?
- My tylko ślady.
- Z żywymi nie rozmawiasz, co? Wezwij moich ludzi przez radio, a ja zajrzę do sąsiadki.
Odwrócił się i podszedł do drzwi naprzeciwko. Nie pukał.
- Pani otworzy.
Mignęło światło w wizjerze, zazgrzytała zasuwa. W środku stała trzęsąca się osiemdziesięciolatka w odświętnym ubraniu. Nadkomisarz poprowadził ją w głąb jej własnego mieszkania, posadził na kanapie.
- Straszne... - wyszeptała.
- Straszne - zgodził się z nią. - Widziała to pani? Przez wizjer?
- Nie, oglądałam telewizję.
- Niczego pani nie słyszała? Musieli się tam nieźle szamotać.
- Ja już niewiele słyszę. Telewizor głośno grał. Co z nią?
- Nie żyje. Dobrze ją pani znała?
- Dobrze. Myśmy się tu razem sprowadziły. To znaczy nie razem, bo ja z moim mężem, pułkownikiem Zbirskim, a ona sama. Tylko w tym samym roku, w 1968, jak nam kwaterunkowe lokale dali. Ona nawet większe miała od naszego, bo była wysoko w partii. Dyrektorka, Herbapolem wcześniej kierowała. Trzymałyśmy się razem.
- Czy miała jakichś wrogów?
- Wrogów to nie. Różnie ludzie o niej gadali, że czarownica, że taka owaka. Prawda, że do kościoła nie chodziła, ale to dlatego, że partyjna. Ja też dopiero jak mnie pułkownik odumarł zaczęłam chodzić. Ona jakieś swoje sprawy miała, te klientki na wróżby, tak mówili, czy na terapię jak ona mówiła. Trochę się nasze drogi rozeszły. Ale na spacery ciągle chodziłyśmy razem. Ona wcale się nie starzała i zawsze taka elegancka była, w biżuterii. Czułam się przy niej jak myszka, choć biedy nie klepię.
- Jakiej biżuterii? - zaciekawił się.
- O, pięknej. Dużo różnej. Tak dokładnie nie opiszę, ale było na czym oko zawiesić.
- Dziękuję za pomoc - skierował się ku drzwiom. Czekała go wycieczka po paserach. A na Pradze to długa wycieczka.


--
kliku-kliku, Czytelniku:

Brak komentarzy: