poniedziałek, 27 lipca 2009

Casus belli cz. 3


Ksiądz Jakub Sadyba, młody asystent Pawła Kowalczuka, ostrożnie zapukał do drzwi jego gabinetu w siedzibie kurii warszawsko-praskiej. Poproszony do środka wszedł i przestraszonym głosem powiedział:
- Biskup Morawski księdza wzywa. Jest bardzo poirytowany.
Kowalczuk użyłby innego słowa. Kuba to jednak były ciepłe kluchy. Chociaż miał chłopak potencjał. Może trochę za dużo myślał, ale póki był na etapie przyswajania wiedzy, to pomagało.
- Odwiedzę go zatem - musiał pokazać swoją pozycję, przekonać młodego, że to on podejmuje decyzje - i uspokoję. Idź do siebie.
Powoli odłożył czytaną książkę. Zanotował coś w kalendarzu i schował go do szuflady biurka. Wreszcie wyszedł. Idąc korytarzem, żałował, że nie wybrał się do biskupa wcześniej. Miał już przygotowaną informację o nieudanej akcji, miał wszystkie powody i wyjaśnienia. Teraz nie będzie mógł przedstawić ich po swojemu, będzie musiał odpowiedzieć na zarzuty. Niewygodne. Bez pukania wszedł do gabinetu biskupa Morawskiego. Tamten siedział w fotelu przy oknie z widokiem na kościół świętego Michała Archanioła i świętego Floriana. Nie wstał, nie odwrócił się, nie podniósł głosu. Po prostu zaczął mówić.
- Dzwonił do mnie biskup z Poznania. Nie pomocniczy, ale metropolita. I pytał, co się stało z jego ludźmi. A ja nie wiedziałem. To było nieprzyjemne. A potem się dowiedziałem, nie od ciebie, niestety. Dowiedziałem się, co się stało z pielgrzymami. I dowiedziałem się, co się stało z czarownicą. To już nie było nieprzyjemne. To było... zresztą mniejsza o moje odczucia. To było nieodpowiedzialne, głupie i zbrodnicze. To uderzyło w plan.
- Ekscelencjo, gdybym znał plan, moje działania lepiej mogłyby mu służyć - ostrożnie szedł po gęstym dywanie, żeby znaleźć się na linii wzroku przełożonego.
- Miałeś mnie informować o wszelkich planowanych działaniach. Gdybyś to robił, twoje powstrzymanie się od działania posłużyłoby planowi jeszcze lepiej.
- Odpowiadam za działania operacyjne. One wymagają dyskrecji i szybkich działań. Nie zawsze mogę...
- Działania operacyjne to tylko część tego, co robimy - przerwał mu biskup. - A całość wymaga koordynacji. Nie możesz atakować na oślep jak wściekły pies.
- Przyznaję, wysłałem tam pielgrzymów bez wiedzy i zgody ekscelencji. Ale to nie oni ją zabili. Zrobił to, nawiązując do słów ekscelencji, wściekły pies, który zerwał nam się z łańcucha osiem lat temu.
- Skąd wiesz?
- Została zapieczętowana pieczęcią Salomona. I to nie tradycyjną, której używają Żydzi. On ma jakąś inną, własną wersję. Zresztą trudno powiedzieć, policyjny kapelan, który dotarł na miejsce niespecjalnie się na tym zna. Jeżeli śmierć tej czarownicy mogła zaszkodzić planowi ekscelencji, to proponuję zintensyfikować działania, bo któregoś dnia to nie moi ludzie uderzą w niewłaściwe miejsce tylko on. Przecież nie wybrał się tam dlatego, że wysłałem pielgrzymów. Ta czarownica i tak by zginęła.
Biskup zamyślił się, a Kowalczuk podszedł o kilka kolejnych kroków. Zastanawiał się, czy mówić coś jeszcze, czy dać staremu przetrawić dotychczasowe informacje. Odzyskiwał pole i nie chciał teraz niepotrzebnym słowem znów wtrącić się w niełaskę.
- Może rzeczywiście zwlekałem zbyt długo - powiedział w końcu Morawski. - I może ta śmierć nie tyle zaszkodzi nam, co pomoże. Postaram się, żeby brachio saeculorum poskromiło nieco naszego pieska.
- Ekscelencja ma na myśli policję?
- Tak. Muszą go spowolnić, ale nie zamknąć. A ty zmobilizuj swoje siły. Szykuje się wojna. Otwarta, nie podjazdowa.

* * *

Wściekły pies Antoni Padewski siedział w swoim mieszkaniu i przeglądał fanty. Właściwie nie było to jego mieszkanie. Przebywał w nim, bo opiekował się właścicielką - zapomnianą przez Boga i ludzi staruszką. Znalazł ją w drugim roku swojego wygnania, po tym jak stracił wiarę i opuścił łono Kościoła. Była wtedy zwariowaną czarownicą, która zerwała wszelkie więzi towarzyskie z koleżankami po fachu i zaszyła się na swoim poddaszu. Szukała sposobu na bezcielesność. Antoni przyłapał ją podczas jednego z obiecujących eksperymentów i pozbawił mocy niezbędnej do odzyskania ziemskiego kształtu. Teraz tkwiła w formie eterycznej przywiązana do kryształowej popielniczki, której podczas eksperymentów używała do zakotwiczenia się w rzeczywistości. Służyła mu jako efektowna ozdoba, bo jarzyła się delikatnym, błękitnym światłem. I jako bratnia dusza - do pogadania. Wyceniała też biżuterię. Jak każda czarownica była łasa na błyskotki i doskonale znała ich wartość.
- A ten? - zapytał, podnosząc wiszący na złotym łańcuszku kamień.
- Topaz. Ładny, ale nie za duży. Sześć do ośmiu tysięcy. Pokaż bliżej.
Przysunął wisiorek do półprzezroczystej zjawy unoszącej się ponad położoną na podłodze popielniczką. Wychylała się na boki, żeby lepiej obejrzeć klejnot. Przez tych kilka lat bez ciała zdążyła pozbyć się odruchu brania wszystkiego do rąk.
- Nie, ma ryskę - westchnęła. - Pięć najwyżej. Dawaj następne.

--
kliku-kliku, Czytelniku:

4 komentarze:

34 pisze...

Czekam z niecierpliwością panie Bartoszu na dalszy ciąg powieści.

Aga pisze...

Zaczęłam się bać, że i mnie znajdą i zapieczętują na dobre :|

;)

Pozdrawiam i czekam niecierpliwie na kontynuację!

Unknown pisze...

@Aga - nie bój nic, wkrótce opis jak to z siebie zdjąć.

Unknown pisze...

@34 - dzięki za promocję!