wtorek, 7 lipca 2009

Herbaciana czarownica cz. 1


Dzwonek domofonu przerwał popołudniową sjestę. Krzysztof Wiśniewski, stary warszawski paser, wstał z kanapy i poszedł do korytarza. Oparł się o solidne, metalowe drzwi i wyjrzał na klatkę. Za kratą z prętów stał wysoki mężczyzna w czarnym garniturze. Miał ogoloną głowę i zarośniętą twarz, co w sumie znaczyło, że wszystkie włosy były tej samej długości. Szpakowaty, blady - nie wzbudzał zaufania. Ale Wiśniewski znał go. Żigolak. Tak go nazywał. Może nie wyglądał na amanta - chudy, żylasty czterdziestolatek - ale co najmniej raz w miesiącu pojawiał się torbą pełną biżuterii. Drogiej biżuterii. Paser wcisnął guzik i klient wszedł na maleńki korytarz. Stał teraz przed drzwiami, a Wiśniewski czekał, aż zamknie za sobą kratę. Bezpieczeństwo przede wszystkim.
- Dzień dobry, panie Antku - powiedział, otwierając drzwi. - Co dobrego?
- Wiele dobrego - gość podniósł skórzaną torbę.
Nie mówił dzień dobry. Nie podawał ręki. Nigdy nie chciał niczego do picia. Wiśniewski starał się być gościnny - w końcu swój kantorek prowadził w domu - ale z nim po prostu się nie dało. Przeszli do salonu. Wszechobecna boazeria pomniejszała jeszcze i tak mikroskopijne mieszkanie. Meble pamiętały zamierzchłe czasy, czuć było stęchliznę i resztki odgrzewanego obiadu. Paser wyłączył telewizor, poprawił narzutę na kanapie.
- Oj lubią pana kobitki. Tyle prezentów. Tak często.
- Nie pańskie kobitki, nie pański interes - uciął klient.
Wysypał zawartość torby na pokryty koronkową serwetą politurowany stół. Było tam kilka łańcuszków zwiniętych w kłębek, jakieś korale, bursztynowe perły, kolczyki i broszki. Na bok odsunął dwa pierścionki i naszyjnik.
- Naszyjnik dwa tysiące, pierścień z rubinem tysiąc dwieście, z brylantem trzy trzysta. Drobiazg dwa pięćset za wszystko, tak dla równego rachunku. Razem dziewięć tysięcy. Masz pan?
Wiśniewski wyjął lupę i obejrzał starannie każdą z osobno zaprezentowanych sztuk. Duże, czyste kamienie. Delikatna oprawa. Jak to możliwe, że kobiety mające tak dobry gust, jeśli chodzi o klejnoty, mogły tak źle wybierać mężczyzn? Co one w nim widzą? Trudno, miłość boli, a pusta szkatułka z biżuterią boli jeszcze bardziej. Ciekawe co mówią wtedy swoim mężom? Chyba, że celuje we wdowy. Tak na czarno chodzi.
W końcu odłożył lupę oparł ręce na stole, nabierając powietrza do przemowy.
- Tak nie może być - zaczął. Gość przekręcił głowę i milczał. - Łamiesz pan branżowe normy. Normalnie klient przynosi fanty, ja je wyceniam, daję dziesięć do piętnastu procent ceny. Pan przychodzisz z własną wyceną i bierzesz połowę.
- Biorę trzydzieści procent wartości rynkowej. Pan odsprzedajesz je jubilerom za czterdzieści, czasem mniej.
- Ponoszę ryzyko.
- Jakie ryzyko? Szukał ktoś kiedy moich fantów? Wypłynęły gdziekolwiek?
- No nie - zająknął się, - ale...
- Ale dziewięć tysięcy. I nie rozmawiajmy już o tym, dobrze?
Nagle położył paserowi rękę na brzuchu, jakby chciał go odepchnąć. Płasko, palcami ku górze, prawie bez nacisku. Ten trochę zdziwiony gestem cofnął się o krok. W sumie i tak ładnie zarabiał na klejnotach od żigolaka. Po co kusić los i ryzykować utratę dobrego, bezpiecznego dostawcy? Niepotrzebnie negocjowałem - pomyślał.
- Dobrze już, dobrze - podreptał do sejfu wmurowanego w ścianę za firanką.
Odliczył pieniądze, które od razu trafiły do torby. Zebrał biżuterię i schował ją z resztą gotówki za pancernymi drzwiami. Gdy się odwrócił, Antoni stał już w progu, gotowy do wyjścia.
- Kiedy się zobaczymy? - zapytał jeszcze paser, wypuszczając go.
- Zobaczymy.
Gość wyszedł na korytarz. Poczekał na zamknięcie drzwi i otwarcie kraty, po czym szybko zszedł po schodach bez odwracania się. Czekała go długa i kręta droga do domu.


--
kliku-kliku, Czytelniku:

Brak komentarzy: