poniedziałek, 28 września 2009

Sabat cz. 1


Anna Mróz dotarła do kawiarni na Nowym Świecie na krótko przed siedemnastą. Było luźno, bo licealiści przychodzący na kawę po szkole już znikali, a ludzie spotykający się po pracy dopiero zaczynali się pojawiać. Goście przy stolikach siedzieli przeważnie w parach, więc jedyny samotnik musiał być człowiekiem, z którym była umówiona. Nie potrzebował nawet leżącej na stoliku książki jako znaku rozpoznawczego. Książka była jednak potrzebna jako uwiarygodnienie. Pierwsze wydanie Czarownicy Julesa Micheleta z 1862 roku - rarytas z biblioteki Zuzanny Kanak, z której polecenia podobno dzwonił. Anna wahała się przez chwilę. Z polecenia czy nie - ubrany na czarno mężczyzna wyglądał na księdza, a ostatnie wydarzenia nie napawały jej zaufaniem do stanu duchownego. Nie wspominając o wcześniejszych doświadczeniach życiowych.
On jednak patrzył na nią praktycznie od progu. Zupełnie się z tym nie krył - po prostu patrzył. I ona wiedziała, że ją rozpoznał, że dalsze wahanie tylko daje mu przewagę. Nie chciała dawać mu przewagi. Właśnie dlatego wybrała miejsce publiczne, dlatego wybrała kawiarnię, w której zwykle więcej jest kobiet, niż mężczyzn. Ignorując jego spojrzenie podeszła do baru i zamówiła kawę. Chwila przygotowania napoju pozwoliła jej odzyskać pewność siebie.
- Witam - powiedziała, podchodząc do stolika, jak gdyby chciała podkreślić, że czuje się gospodarzem spotkania. - Anna Mróz.
- Antoni Padewski - odpowiedział, nie wstając.
Nie podali sobie dłoni. Fizyczny kontakt mógł być zdradliwy, a oboje woleli rozegrać to bezpiecznie.
- Dość niezwykłe nazwisko - zauważyła.
- Patron rzeczy i ludzi zaginionych - potwierdził. - Nazwali mnie tak księża z sierocińca. Jestem podrzutkiem.
- Nie zdziwiłabym się, gdyby ksiądz okazał się nie tylko nadającym imię, ale i podrzucającym. A potem co? Ministrant, kleryk, ksiądz? Z takim życiorysem masz szansę na karierę w firmie.
- Nie jestem duchownym. Powinnaś to wyczuć.
Rzeczywiście, czuła. Zbyt była zafiksowana na podejrzeniach, że to jakiś ksiądz chce się z nią spotkać i po prostu nie zwróciła uwagi na brak charakterystycznego dla osób duchownych poczucia wyższości w aurze rozmówcy. Z drugiej strony mógł się maskować. Musiał się maskować, bo nie czuła niczego. Ale też księża tak dobrze maskować się nie potrafią.
- Ale pracowałem dla Kościoła - dodał po chwili. - Wiele lat. Polowałem na czarownice.
- Z Henrykiem Garlickim? - zapytała, wspominając niedawny napad.
- Nie. Choć znałem go, oczywiście. Wszyscy go znali. Być może pod jego skrzydłami nadal pracowałbym dla Kościoła.
- A co się stało?
- Trafiłem do Pawła Kowalczuka. Dawał swobodę, oczekiwał wyników. Okazało się, że lepsze wyniki dają metody spoza listy akceptowanej przez Kościół. W efekcie zostałem wolnym strzelcem.
- Skąd łowca czarownic zna Zuzannę Kanak?
- Z pracy - po raz pierwszy uśmiechnął się. - Jest moim jeńcem. Przyjaźnimy się.
- Jeńcem? To musi być szczególna przyjaźń.
- Rzeczywiście, pewnie więcej w tym syndromu sztokholmskiego, niż zdrowej sympatii. Ale prosiła, żebym się z tobą spotkał.
- Dlaczego?
- Bo dychotomia pierwiastka męskiego i żeńskiego to nie jedyna linia podziału. I choć tu jesteśmy po przeciwnych stronach barykady, to w ostatnich dniach na pierwszy plan wychodzi konflikt między jednostkami, a organizacjami. Tam zaś akurat nam po drodze.
- I jako jednostki mamy się zjednoczyć, czyli stworzyć organizację? Bez sensu.
Mężczyzna zamilkł, więc po paru łykach kawy Anna podjęła temat.
- Widzisz problem, ale go nie rozumiesz - zaczęła, niespecjalnie dbając o miłość własną rozmówcy. - Kościół był, jest i będzie organizacją. Tego nie zmienisz i jeżeli chcesz być po tamtej stronie wolnym strzelcem - twoja sprawa. W układzie zmieniło się coś po mojej stronie, po stronie czarownic. Zaczęło się zjednoczenie, a zjednoczenie to podmiot, to wróg. Kościół będzie mógł uderzyć w konkretną, nazwaną strukturę. Będzie mógł ją wskazać i potępić. Skończy się u ludzi komfortowa sytuacja, w której nie wie prawica, dająca Panu Bogu świeczkę, co czyni lewica, dająca diabłu ogarek. Skończy się chodzenie i do komunii i do wróżki. Obie strony na tym stracą.
Anna zamilkła i poczekała, aż Antoni przetrawi tę wizję. Po chwili skinął głową na znak, że rozumie.
- Dziś w nocy beltane - powiedział. - Czarownice, które mam na oku, niczego nie przygotowują. To by oznaczało imprezę centralną.
- Tak, sabat zjednoczeniowy - potwierdziła. - Tak, wiem gdzie się odbędzie. Nie, nie możesz tam pójść i przeszkodzić. Nie dasz rady. Nawet z moją pomocą, której ci zresztą nie udzielę.
- Ktoś to organizuje. Pewnie Helena Szablewska.
- Oficjalnie tak. W rzeczywistości za sznurki pociąga Jaga Anusz.
- Brunetka koło trzydziestki, ostra? - zapytał.
- Tak. Widzę, że miałeś okazję ją poznać. Oboje żyjecie, więc jesteś dobry, ale nie dość dobry, żeby ją pokonać. Zresztą przed sabatem nie zdążysz, a po sabacie będzie zbyt silna.
- A zatem?
- Spotkamy się jeszcze - powiedziała wstając od stolika. - Muszę pomyśleć.


--
kliku-kliku, Czytelniku:

piątek, 11 września 2009

Poszukiwania cz. 4


TEMAT: Zabobony oświeconych
Drabina: Człowiek z natury jest istotą wierzącą. I nawet jak mu nakładą do głowy, że Boga nie ma, to on i tak znajdzie sobie coś do wierzenia. Stąd popularność New Age, które jest substytutem religii dla ateistycznych neofitów.
Hrumm: Następny nawiedzony...
Magog: Daj spokój, niech chłopak rozwinie myśl. Albo dziewczyna. Halo, czy Drabina to dziewczyna?
Drabina: Kobieta.
Hrumm: Postarza się, zamiast odmładzać, znaczy - nieletnia.
Drabina: A możesz merytorycznie odnieść się do założonego przeze mnie wątku?
Magog: Nie może. Ja też nie mogę, bo nie ma do czego. Odwracasz kota ogonem. Człowiek jest istotą społeczną. W społeczeństwie funkcjonują religie. Jest więc wierzący, ale wtórnie, poprzez społeczeństwo. Najpierw trzeba nakłaść do głowy, że Bóg jest. Dopóki się tego nie zrobi, to go nie ma i ateizmu nie trzeba "nakładać" - ateizm jest stanem przyrodzonym. Nie wiem, o jaką część New Age Ci chodzi, ale jeżeli o magię, to nie jest to substytut religii, tylko kwestia postrzegania pewnych zjawisk. Bliżej temu do nauki, niż do wiary.
Hrumm: Daj spokój, nie zrozumie.
Drabina: Jak nie masz nic konstruktywnego do napisania, to się nie wcinaj (to do Hrumma było). A Ty Magog mi napisz jak to jest, że oficjalna nauka nie potwierdza tych waszych czarów-marów.
Magog: Nie potwierdza też teorii religijnych. A i tak - jako katoliczka - zapewne potwierdzisz, że doświadczasz w życiu realnej obecności Boga.
Drabina: Nauka potwierdziła niewyjaśnioność wielu cudów.
Hrumm: Jak można "potwierdzić niewyjaśnioność"? Po prostu ich nie wyjaśniła. Przeważnie dlatego, że się tym nie zajmowała.
Drabina: Z Tobą nie rozmawiam. Mam pytanie do Magoga, który napisał, że doświadczam obecności Boga. To znaczy, że Bóg istnieje - sam to przyznajesz.
Magog: Nie. Przyznaję, że istnieją pewne zjawiska, które Ty interpretujesz jako działanie Boga, a ja znajduję dla nich inne wytłumaczenie w okultyzmie. Wytłumaczenie mniej ogólnikowe, bardziej konkretne i dające się lepiej wykorzystać w życiu.
Drabina: I jak Ci to "wykorzystanie w życiu" wychodzi? To wierzący mają piękne, przestronne kościoły, oficjalne święta i publiczne procesje, a wy się musicie chować gdzieś po cmentarzach, czy urządzać zloty na Łysej Górze. Od razu widać, czyje interpretacje lepiej sprawdzają się w życiu.
Magog: Byłaś kiedyś na sabacie? One się nie odbywają w krzakach, tylko w luksusowych hotelach i centrach konferencyjnych. Powinnaś kiedyś wpaść i spróbować.
Drabina: Może bym i wpadła. Gdzie i kiedy?
Hrumm: Tylko pamiętaj: z nieogolonymi nogami nie wpuszczają! To elegancka restauracja. Najwyższe piętro, widok na całe miasto.
Magog: Na dzisiejsze beltane już się nie załapiesz. Za mało czasu, zresztą mamy komplet. Ale mogę Cię wkręcić na letnie przesilenie. Mniejsza impreza, mniejsza selekcja. Daj namiar na priva, spotkamy się, zobaczymy...
Drabina: Dzięki, dam znać.

Jakub "Drabina" Sadyba, młody asystent Pawła Kowalczuka wyłączył komputer i poderwał się z krzesła. Pędem przeleciał przez korytarz i bez pukania wpadł do gabinetu przełożonego.
- Beltane jest dzisiaj! - zawołał.
- Wiem, kiedy jest beltane - odparł oschle Kowalczuk.
- Ale ja wiem gdzie! Wiem, gdzie odbędzie się sabat.
Starszy ksiądz wstał z fotela i okrążył biurko. Chwycił młodego za ramiona.
- Skąd?
- Wszedłem na satanistyczny czat w Internecie, tak jak tamta dziewczyna. Udawałem ciekawską panienkę i udało mi się to z nich wyciągnąć.
- Złoty chłopak - Kowalczuk uścisnął go, po czym wrócił do biurka. - Dzwonię po policję i jedziemy.


--
kliku-kliku, Czytelniku:

poniedziałek, 7 września 2009

Poszukiwania cz. 3


Taksówka szybko jechała przez miasto. Koło czternastej nie było korków. Zalane słońcem, prawie puste ulice zachęcały do spaceru, ale Anna Mróz nie miała siły na przechadzkę. Wracała z realizacji trudnego i nietypowego zlecenia. Zasilała starego, sławnego aktora energią życiową jego młodej żony. Pozornie nic nadzwyczajnego - wielu bogaczy wykorzystywało w ten sposób kobiety, którym wydawało się, że to one usidliły majętnego staruszka. Tym razem jednak to żona wynajęła Annę. To żona trwoniła wspólne pieniądze i własną młodość, by przedłużyć życie ponad trzykrotnie starszego od siebie męża. Czarownica wspomniała niedawną burzę medialną wywołaną ich ślubem. Rozważania o łapaniu rychłego spadku, wieszanie psów i na dziewczynie i na starcu. A tu proszę - heroiczne poświęcenie w imię miłości. Zaiste niezbadane są umysły psychofanek.
Z taksówki wysiadła o dwie ulice od swojego domu. Przeszła krętą trasą wstępując po drodze do małej cukierni, by upewnić się, że nikt jej nie śledzi. Dopiero gdy poczuła się pewnie, weszła na klatkę schodową i wspięła się na swoje piętro. Sięgnęła po klucz, otworzyła drzwi i wtedy usłyszała tupot kilku osób zbiegających z wyższego piętra.
Dwóch ubranych na czarno mężczyzn wepchnęło ją do mieszkania. Trzeci, o wiele od nich starszy wszedł ostatni i zamknął drzwi. Czarownica z trudem utrzymała się na nogach, skoczyła w kierunku salonu. Jeden z mężczyzn chciał złapać ją za ramię, ale ręka tylko popchnęła kobietę, która wskutek gwałtownego przyspieszenia wpadła do pokoju potykając się o dywan i przewróciła stolik z kryształową kulą.
Anna dźwignęła się na kolana. Rozpaczliwie potrzebowała energii. Kula była najbliższym jej rezerwuarem, ale leżała teraz o cztery kroki od niej, na serwecie z przewróconego stolika. Czarownica poczuła dłoń chwytającą ją za kostkę prawej nogi. Rzuciła się naprzód i szarpnęła za róg w serwety, by przyciągnąć kulę do siebie. Niestety, wyszarpnięty materiał nadał kryształowi przeciwną rotację i lśniąca sfera potoczyła się w kierunku ściany. Ktoś chwycił Annę za drugą nogę i obrócił ją na plecy.
Teraz mogła przyjrzeć się napastnikom. Dwóch z nich było koło trzydziestki. Jeden kucał trzymając kobietę za nogi, drugi powoli obchodził ją szerokim łukiem, żeby zająć się wyciągniętymi za głowę rękoma. Trzeci, bliżej siedemdziesiątki, stał w progu salonu z małym metalowym pudełkiem w dłoni. Czekał. Wszyscy mieli na sobie tanie, czarne garnitury. Niepogniecione, choć lichy materiał zachowałby każdą fałdę. Prawdopodobnie nie nosili ich na co dzień. Nie musiała domyślać się, że to księża. Wiedziała to. Mogła poznać po zachowaniu, ale przede wszystkim poznała starego księdza z pojemnikiem świętego oleju. Minęło czterdzieści lat, ale poznała go.
Tymczasem kula potoczyła się do ściany, odbiła od niej i wróciła wprost do rąk leżącej na wznak czarownicy. Ta, czując znajomy kształt nagle poderwała się do siadu i rąbnęła kulą w czoło trzymającego ją za nogi mężczyznę. Ogłuszony puścił jej kostki, a czarownica natychmiast podwinęła nogi pod siebie klękając na dywanie. Przycisnęła kulę do piersi i oparła na niej czoło. Strumień energii wtargnął dwiema czakrami równocześnie, wypełniając szybko całe ciało Anny. Ogłuszony ksiądz wstawał już, drugi, który przymierzał się do obejścia jej, teraz chciał ją kopnąć.
- Zostaw! - krzyknął najstarszy z napastników. - Wychodzimy.
Młodzi księża posłusznie cofnęli się.
- Henryku Garlicki, ja ciebie pamiętam - wysyczała czarownica odrywając czoło od kuli, która nagle straciła blask.
- Ja ciebie też - odparł obojętnie stary ksiądz.
- Doprawdy? A już myślałam, że nie. Że nie pamiętasz ani mnie, ani rozejmu, który zawarliśmy. Rozejmu, za który zapłaciłam słony okup.
- Okupu już dawno nie ma. Sytuacja się zmieniła. Skończyły się dawne czasy i dawne układy.
Czarownica poczuła nagły chłód w sercu, ale płynąca w jej ciele energia stłumiła go.
- Zatem i ja uważam rozejm za zerwany - powiedziała wstając.
Ksiądz Henryk chwycił swoich pomocników za karki i wyciągnął z mieszkania, idąc tyłem i zasłaniając się nimi. Końce palców czarownicy mieniły się już niebieskim światłem, ale pozwoliła im wyjść. W pustym mieszkaniu opadła na fotel i zamknęła oczy. Ogarnęła ją rozpacz i rezygnacja.


--
kliku-kliku, Czytelniku:

czwartek, 3 września 2009

Poszukiwania cz. 2


Droga z siedziby Kurii Warszawsko-Praskiej do komendy przy ulicy Świętych Cyryla i Metodego to krótki i przyjemny spacer. Można przejść jedną stroną Alei Solidarności i przy odrobinie szczęścia trafić na miejscową faunę w postaci licealistek z Władysława IV, a można drugą stroną i niezależnie od szczęścia cieszyć oko florą Parku Praskiego. Z racji stanu kapłańskiego i zamiłowania do pewności ksiądz Paweł Kowalczuk wybrał stronę parkową. Kończył się kwiecień. Wiosna była w pełnym rozkwicie, świeża zieleń oszałamiała swą bujnością. Słońce, lekki, przyjemny wiatr - błogość wymuszała uśmiech, choć Kowalczukowi nie było do śmiechu. Kończył się kwiecień i kończył się czas na odnalezienie Karoliny Maślak przed beltane.
Wnętrze komendy lepiej wpisywało się w nastrój księdza. Dawna siedziba Milicji Obywatelskiej, znana z powiedzenia "Cyryl jak Cyryl, ale te Metody!", nie została zaprojektowana, by wzbudzać pozytywne uczucia. Zaniedbane korytarze, puste oczy mijających go ludzi, w których odbijało się jedynie zdziwienie na widok sutanny. Żadnych "niech będzie pochwalony", tylko nieme "ksiądz? a co on tutaj robi?". Wszystko to skutecznie zgasiło mimowolny uśmiech duchownego i wywołało na twarzy wyraz niechęci i obrzydzenia, którego nie zdołał zetrzeć przed wejściem do gabinetu nadkomisarza Jarosława Bielaka.
- Dzień dobry pochwalony - wypalił policjant zza biurka, mieszając powitania. - Ksiądz siada - wskazał krzesło.
- Na wieki wieków amen - odpowiedział powoli, dobitnie, starając się podkreślić znaczenie poprawnego wypowiadania formuł.
- Co księdza do mnie sprowadza?
- To delikatna sprawa. Zaginęła dziewczyna, uczennica jednego z naszych liceów. Pełnoletnia, ale niedojrzała. Maturzystka, więc mógł zadziałać stres przed egzaminem. Albo wiosna. Nie chcemy zgłaszać tego oficjalnie, żeby nie popsuć jej opinii u progu dorosłości, ale też nie chcemy bagatelizować sprawy, na wypadek, gdyby było to coś poważnego, a nie... - szukał słowa.
- Samowolka - podpowiedział policjant.
- Właśnie.
- Dawno zaginęła?
- Dwa dni temu. Tu jest jej zdjęcie i dane.
Bielak sięgnął po kopertę ze zdjęciem. Obejrzał dziewczynę - ładną, ale zbyt nieopierzoną, jak na jego gust. Wyjął kartkę z danymi. Imię, nazwisko, data urodzenia, wzrost i waga. Poza tym w kopercie była tylko wizytówka Kowalczuka. Nie za wiele.
- Skąd pomysł, że to może być coś poważnego? - zapytał księdza.
- Krótko przed zniknięciem nawiązała nowe znajomości przez Internet. Według relacji jej koleżanki mogli to być sataniści.
- Proszę księdza, nie wykluczam, że dla dziewczyny chowanej w kościelnym liceum każdy nieznajomy z Internetu, który powoduje zniknięcie koleżanki, jest satanistą. Czy mógłbym z nią porozmawiać?
- Już rozmawialiśmy. Internetowi znajomi przedstawili się jako sataniści, a koleżanka niczego więcej nie wie. Proszę mi wierzyć.
- Znacie się na przesłuchiwaniu, co? - powiedział nadkomisarz z przekąsem. - Dobrze. Jak w takim razie mogę pomóc? Skoro nie jest to oficjalne zgłoszenie - nie mogę ogłosić oficjalnych poszukiwań.
- Myślę, że monitorujecie niebezpieczne sekty - ksiądz starał się nie mówić wprost, że biskup zabiegał kiedyś o zaangażowanie Policji w śledzenie takich środowisk i zapewnienie o woli pomocy uzyskał. - Jeżeli ktoś coś słyszał o dziewczynie, o czarnej mszy, o jakimś zlocie może - będziemy wdzięczni za każdą informację.
Bielak wstał i podszedł do metalowej szafy stojącej pod ścianą. Ze środka wyjął torebkę foliową z małym metalowym słoiczkiem.
- A propos sekt - powiedział pokazując torebkę duchownemu - wie ksiądz może co to jest?
To był pojemnik na święty olej. Używany przez bierzmowaniu. Używany przy blokowaniu czarownic. Z bierzmowania raczej nie trafiłby do policyjnej szafy. Kowalczuk wzruszył ramionami i zrobił zdziwioną minę, ale wprost ani nie zaprzeczył, ani nie potwierdził, czy kojarzy obiekt.
- Czemu pan pyta? - zaciekawił się.
- Mamy taką jedną sprawę. I zaczynam podejrzewać mord rytualny.
- Ach tak. No nic, pójdę już - ksiądz wstał z krzesła. - Proszę pamiętać o tej dziewczynie. I jeżeli ja ze swojej strony mogę w czymś panu pomóc, to również proszę dzwonić.
Wyciągnął dłoń do pożegnania. Nie przepadał za tym, chciał jednak nawiązać pozytywny kontakt ze śledczym. Policjant uścisnął rękę, ale jej nie puścił.
- Właściwie jest coś - zaczął. - Moja córka ma w tym roku komunię. Gdyby biskup zechciał zaszczycić naszą parafię, to żona bardzo by się ucieszyła.
- A może ma przyjść do państwa na przyjęcie komunijne? - zapytał Kowalczuk z przekąsem, oburzony bezczelnością nadkomisarza.
- Nie, zbytek łaski, proszę księdza. Rodzina żony jest bardzo tradycyjna, więc to nie będzie przesadnie nowoczesna, bezalkoholowa komunia. Nie chciałbym księdza biskupa stawiać w niezręcznej sytuacji. Wystarczy, jak moja Kasia zostanie włączona do orszaku darów ołtarza, czy jak to tam się nazywa.
- Zobaczę, co da się zrobić - syknął ksiądz, uwalniając rękę i nie pytając nawet, jaka to parafia. - Z Bogiem.
Wyszedł wściekły. Na ulicy dzień nadal był piękny i słoneczny, ale tym razem nie udzielało się to Kowalczukowi ani trochę.


--
kliku-kliku, Czytelniku: