sobota, 31 października 2009

Miłość i nienawiść cz. 2


Karolina jeszcze nigdy nie widziała ścian pomalowanych na szaro. Owszem, w Bibliotece Uniwersytetu Warszawskiego pozostawiono surowy beton, ale ściany klasztornej celi, w której od trzech dni przebywała, były szare do farby. Nie pojmowała jak można świadomie wybrać i zastosować szarą farbę w pomieszczeniu mieszkalnym. To były trzy nudne dni. Tak nudne, że gotowa była myśleć o kolorze ścian. Leżała pod cienką kołdrą na wąskim łóżku. W pokoju miała jeszcze krzesło, stolik i szafę - wszystko puste. Żadnych ubrań, książek, przyborów toaletowych - zakonnice wypuszczały ją tylko za potrzebą i do kąpieli. Nawet posiłki jadła w celi, a naczynia i sztućce były od razu zabierane, bez możliwości zatrzymania czegokolwiek. Przez cały ten czas nikt słowem się do niej nie odezwał. Siostry wszystko pokazywały na migi, a na każde słowo Karoliny reagowały wrogimi spojrzeniami i kuksańcami.
Ktoś zapukał do drzwi. To było nowe - zwykle po prostu słyszała zgrzyt zasuwy. Padły też pierwsze słowa, wypowiedziane przez mężczyznę.
- Ukaż mi swą twarz, daj mi słyszeć swój głos.
Parsknęła śmiechem. Poznała głos młodego księdza, który przywiózł ją do klasztoru po sabacie. Słyszała go wtedy, odzyskując przytomność, gdy wydawał dyspozycje zakonnicom. I poznała słowa, którymi się do niej zwrócił. To była Pieśń nad pieśniami, tekst znany katolickiej licealistce co najmniej równie dobrze, co Pawlikowska-Jasnorzewska jej rówieśnicom ze szkół świeckich.
- Niech wejdzie miły mój - odpowiedziała cytatem.
Jakub Sadyba wszedł do celi i stanął przy krześle. Odsunął je od stolika, ale nie usiadł. Stał niezdecydowany, trzymając się oparcia.
- Oczarowałaś me serce. Oczarowałaś me serce jednym spojrzeniem twych oczu - powiedział i uśmiechał się przy tym, jak gdyby chciał podkreślić, że to tylko taki żart, takie cytowanie Biblii.
- Na łożu mym nocą szukałam umiłowanego. Szukałam go, lecz nie znalazłam - poskarżyła się i poklepała miejsce na materacu obok siebie, patrząc prosto w oczy księdza.
- Odwróć ode mnie twe oczy, bo niepokoją mnie - powiedział, ale usiadł przy dziewczynie.
Spuściła wzrok i zaczęła błądzić palcami po kołdrze w pobliżu dłoni duchownego, co jakiś czas muskając ją nieśmiało.
- Chora jestem - powiedziała cicho, by po chwili unieść oczy i chwycić dłoń Jakuba. - Chora jestem z miłości.
Młody ksiądz zabrał rękę i cofnął się całym ciałem, przestraszony.
- Ogrodem zamkniętym jesteś - wyszeptał szybko.-  Ogrodem zamkniętym, źródłem zapieczętowanym - zdawał się przekonywać raczej siebie, niż ją.
Pokręciła przecząco głową i przesunęła dłonią wzdłuż ciała aż do bioder.
- Ja mej własnej winnicy nie ustrzegłam.
- Cała piękna jesteś, przyjaciółko moja, i nie w tobie skazy - rozgrzeszył ją. Poczuł się przy tym przez chwilę znów jak ksiądz, nawet chciał wstać, ale przytrzymała go unosząc się na posłaniu.
- Suknię z siebie zdjęłam, mam więc znów ją wkładać? - cienka kołdra zsunęła się, odsłaniając piersi dziewczyny i zaognioną ranę po rytualnym cięciu.
- Piersi twe jak dwoje koźląt, bliźniąt gazeli, co pasą się wśród lilii - ten fragment Jakub pamiętał najlepiej, od lat odzywał się on w głowie młodego księdza w najmniej stosownych porach, rozpalając wyobraźnię i osłabiając wolę. Teraz, w połączeniu z pięknym, żywym ciałem, przełamał barierę. Duchowny pochylił się i wtulił twarz w piersi Karoliny, oszołomiony.
- Mój miły jest mój, a ja jestem jego - wsunęła palce w jego włosy i przycisnęła mężczyznę do siebie.
- Miodem najświeższym ociekają wargi twe, oblubienico, miód i mleko pod twoim językiem - gramolił się na nią niezdarnie, całując szyję, policzki i usta.
- Jam miłego mego i ku mnie zwraca się jego pożądanie - odpowiedziała ściągając mu marynarkę.

Leżeli obok siebie, zdyszani i szczęśliwi. Wyrzut sumienia nie zdążył jeszcze przebić się do głowy Sadyby, gdy dziewczyna odwróciła go na plecy i stanowczo dosiadła, obejmując nogami w biodrach. Uśmiechnął się, widząc nad sobą smukłą sylwetkę Karoliny. Dłońmi sięgnął jej piersi. Ale odtrąciła ręce Jakuba, po czym ułożyła rozcapierzone palce na wysokości serca księdza.
- Połóż mię jak pieczęć na twoim sercu, jak pieczęć na twoim ramieniu, bo jak śmierć potężna jest miłość - wypowiedziała słowa Pieśni nad pieśniami i wbiła paznokcie w skórę.
Fala energii życiowej wypłynęła z ciała duchownego i wypełniła dziewczynę. To było lepsze, niż krótki seks sprzed chwili. Może nie tak dobre, jak pierwsza fala energii, którą poznała na sabacie, gdy na ołtarzu posiadło ją dwóch doświadczonych ofiarników. Może nie tak silne, ale tym razem wreszcie sama była stroną aktywną, sama decydowała. Nie chciała, pewnie nawet nie umiała się zatrzymać. Wyssała z Jakuba resztki życia, aż oczy wywróciły mu się w tył głowy i oddech ustał.
Wstała i założyła ubranie księdza. Było trochę za luźne, ale na długość pasowało idealnie. W kieszeniach znalazła portfel i kluczyki od samochodu. Wyszła z celi, energicznym krokiem ruszyła w kierunku parkingu przed klasztorem.
- Proszę księdza... - zaczęła jedna z mijanych na korytarzu zakonnic, ale widząc swoją pomyłkę zmieniła ton na ostry. - Hej, ty!
Próbowała złapać Karolinę, ale ta odepchnęła ją. Uderzona w splot słoneczny siostra poleciała w tył jak wyrzucona z procy i wyrżnęła głową w ścianę, tracąc przytomność. Dziewczyna wcisnęła guzik pilota przy kluczykach. Czarne audi miauknęło i zamrugało światłami. Wskoczyła za kierownicę i z brakiem wyczucia typowym dla świeżo upieczonych kierowców ruszyła wyrzucając żwir spod kół.


--
kliku-kliku, Czytelniku:

czwartek, 29 października 2009

Miłość i nienawiść cz. 1


Drugie spotkanie Anny Mróz i Antoniego Padewskiego miało miejsce w tej samej kawiarni, co pierwsze. Oboje woleli stare i sprawdzone od nowego i niepewnego. Nadal za grosz sobie nie ufali, ale przynajmniej nie uważali się za bezpośrednie zagrożenie. To poważnie stopiło lody między nimi. Wyszło niemalże spotkanie dwojga dobrych znajomych. Nawet podali sobie ręce na powitanie i usiedli obok siebie, po tej samej stronie stolika, na kanapie.
- Znam już przebieg i wynik sabatu - powiedziała Anna.
- Mam nadzieję, że dziewczęta dobrze się bawiły. Wymyśliłaś coś? - zapytał bezceremonialnie Antoni.
- I tak i nie i tak i nie.
- Bardzo kobieca odpowiedź, ale poproszę jaśniej.
- Tak, wymyśliłam, co zrobić z Jagą. Nie, nie zrobimy tego, bo przedwczorajszy sabat przebiegł nadspodziewanie dobrze dla niej i tamten pomysł już na nic. Tak, wymyśliłam coś jeszcze. Nie, nie jestem pewna, czy to sposób na zneutralizowanie jej - na chwilę zamilkła. - Myślałam o tobie - dodała wreszcie.
- Jak miło - skrzywił się. - Ale obawiam się, że masz sporo więcej, niż tych trzydzieści parę lat, na które wyglądasz.
- Właśnie dlatego - wzięła kubek ze stolika i zaczęła obracać go w dłoniach, chłonąc jego przyjemne ciepło.
Słowa czarownicy zawisły w powietrzu a Antoni nie miał jak do nich nawiązać, by pociągnąć rozmowę dalej, albo sprowadzić ją na inne tory. Zaczął nawet zastanawiać się, czy to rzeczywiście taki problem, że ona metrykalnie ma pewnie bliżej do setki, skoro wygląda młodo i atrakcyjnie. Zanim jednak rozpędził się w spekulacjach czarownica podjęła przerwany wątek.
- Widzisz, w latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku odbył się podobny sabat. Może niepodobny, wszystko działo się w plenerze, było trochę siermiężnie i bardzo skromnie, ale liturgicznie był zbliżony. Młoda dziewczyna została złożona w ofierze, oczywiście nie śmiertelnej, tylko takiej, z której coś wynika. Tym razem wyniknęło więcej, niż by się ktokolwiek spodziewał. Dziewczyna zaszła w ciążę i urodziła nieszczególnie urodziwe dziecko. A potem je straciła.
- Potworek nie przeżył? - Antoni nie wydawał się wzruszony.
- Przeżył. A potworkiem stał się dopiero później. Dziewczyna była początkującą adeptką magii, wpadła w Kościelną zasadzkę i została zmuszona do oddania synka w zamian za własne bezpieczeństwo. Dziecko wychowano w klasztorze. Wychowano jak janczara w nienawiści do czarownic.
Padewski wykonał teatralne ziewnięcie.
- Wzruszające - stwierdził z przekąsem. - Opowiedziałem ci przedwczoraj historię mojego dzieciństwa i kariery w szeregach Kościoła, a ty postanowiłaś dorobić do tego romantyczny, magiczny początek, żeby móc manipulować mną przez wizję matki-anonimowej czarownicy. Wiesz co? Jakoś nie jestem przekonany.
Anna przekrzywiła głowę i spojrzała na niego z pełnym zrozumienia uśmiechem. Spodziewała się takiej reakcji.
- Czarownica nie jest anonimowa. To ja. I też nie byłam przekonana, dopóki się nie przywitaliśmy.
Mężczyzna szybko odtworzył w głowie scenę powitania i przeanalizował, co każde z nich robiło.
- Sprawdziłaś, czy jesteśmy zestrojeni? Niczego nie poczułem.
- Poczułbyś tylko opór. A oporu nie było. Jesteśmy na swój sposób identyczni. Przekonaj się - wyciągnęła rękę.
Ostrożnie objął jej dłoń palcami i ścisnął. Porcja energii wpłynęła do jej ciała, przepłynęła przez nie i wróciła niezakłócona do Antoniego.
- O, matko - szepnął.
- Jestem - odpowiedziała i roześmiała się.
- Co teraz?
- Nic. Jakoś nie zapałałam do ciebie matczynym uczuciem i mam nadzieję, że ty też nie widzisz się w roli odnalezionego dziecka z telenoweli.
- Właściwie nie - przyznał. - Czuję się tylko... dziwnie.
- To tak jak ja. I nie zmieniajmy tego. Ale skoro jesteś moim dzieckiem i skoro jesteś dzieckiem tamtej nocy, to może masz jednak szansę pokonać Jagę i zakończyć tę zjednoczeniową farsę.


--
kliku-kliku, Czytelniku:

wtorek, 27 października 2009

Sabat cz. 4


Paweł Kowalczuk siedział na skórzanej kanapie w hotelowym lobby. Miał na sobie czarną marynarkę i koszulę z koloratką. Podobnie ubrany Jakub Sadyba siedział na kanapie naprzeciwko i nerwowo bębnił palcami w jej oparcie. Obaj rozglądali się po lobby - stary ksiądz powoli, od niechcenia, zaś młody kręcił głową we wszystkie strony. Kowalczuk chciał go nawet skarcić, ale rozmyślił się - ma prawo czuć niepokój.
W końcu do hotelu wszedł nadkomisarz Jarosław Bielak i dosiadł się do księży po stronie młodego, żeby móc porozmawiać twarzą w twarz z jego szefem.
- Mamy antyterrorystów - powiedział wskazując przez szklaną ścianę dwa minivany z przyciemnianymi szybami zaparkowane przed hotelem. - Ale zanim przestraszę gości i popsuję sobie stosunki z szefem ochrony, chciałbym przeprowadzić małe rozpoznanie. Pójdzie ksiądz ze mną. Proszę to zdjąć - dodał wskazując koloratkę.
Kowalczuk bez słowa wyjął biały pasek i rozpiął górny guzik koszuli. Nie różnił się teraz strojem ani od krążących przy drzwiach ochroniarzy, ani od siedzących w innej części lobby gangsterów. Ksiądz Jakub też chciał wstać, ale obaj starsi mężczyźni usadzili go z powrotem na kanapie.
Skierowali się do windy przeznaczonej dla gości odwiedzających górne piętra. Policjant zachowywał się dość swobodnie, ksiądz był trochę spięty, ale widząc swoje zacięte usta w lustrze kabiny opanował się. Będzie dobrze - pomyślał - duże aresztowanie, od razu z zarzutami kryminalnymi dla czarownic. Odzyska dziewczynę dla zakonnic i spokojnie wygniecie wszystkie wiedźmy jedną po drugiej korzystając z danych w policyjnych protokołach zatrzymania. Nie wywiną się. Będzie dobrze - zapewnił się znów, gdy winda dojeżdżała na ostatnie piętro.
Hotelowa restauracja nie sprawiała jednak wrażenia Łysej Góry. Kilka par przy stolikach, jedno większe towarzystwo - mieszane rasowo, ale zjednoczone rozmową w korporacyjnym angielskim. Żadnych ogni, mioteł, kręgów ani orgii. Nic.
- No i? - zapytał policjant.
A Kowalczuk walczył w swojej głowie z porażką. Gdyby nie nastawił się tak na wielki sukces - teraz myślałby szybciej.
- Nie wiem - przyznał bezradnie. - Nie wiem. To musi być inny hotel. Inny hotel z restauracją na górze.
- Proszę księdza - nadkomisarz Bielak starał się zachować spokój i kulturę. - W Warszawie jest kilka takich hoteli, a ja nie zamierzam jeździć po mieście z dwoma autobusami kominiarzy i sprawdzać je po kolei, tylko dlatego, że ktoś napisał w Internecie, że organizuje czarną mszę, na której może znajdzie się porwana, choć oficjalnie niezgłoszona dziewczyna. Nie mam czasu, ochoty, ani ludzi. Zabrałem ostatni pododdział - resztę przydzielono do imprez trzeciomajowych, albo wyjechali na długi weekend. Wracam do bazy.
Odwrócił się i poszedł do windy, a stary ksiądz został na progu restauracji i wodził wzrokiem od stolika do stolika, jak gdyby spodziewał się jeszcze, że pod którymś obrusem czai się najmniejszy choćby sabacik. Wreszcie zrezygnowany zjechał na dół. Po lobby kręcił się kompletnie zagubiony ksiądz Jakub.
- Policja odjechała! - zawołał, podbiegając do Kowalczuka.
- Wiem! - jeżeli można krzyknąć syknięciem, to ksiądz Paweł właśnie to zrobił. - Do samochodu, musimy sami objechać inne hotele.

Kolejna winda, kolejna restauracja z widokiem. Obaj księża byli już znużeni i w sumie żaden nie dziwił się nadkomisarzowi, że ten nie chciał włóczyć się po nocy za tak niepewnym tropem. Tym razem zaraz za progiem windy zatrzymał ich wysoki chudzielec z podkrążonymi oczami. Wyglądał na klienta wyczerpanego całonocną imprezą, ale okazał się członkiem personelu.
- Przepraszam panów bardzo. Znaczy, przepraszam księdzów..., księżów...? Księży! - zawołał triumfalnie znajdując właściwą odmianę. - Przepraszam, ale to impreza zamknięta, zresztą i tak już się skończyła.
Ale aranżacja sali, stoliki pod ścianami i resztki kredy na podłodze sprawiły, że duchowni nie słuchali go. Bez słowa ominęli chudzielca, każdy z innej strony, więc rozkojarzony pracownik hotelu nie bardzo wiedział, którego ma zatrzymywać i w końcu machnął ręką. Impreza rzeczywiście już się skończyła. Salę oświetlało tylko światło z zaplecza, w którym widać było plamy rozlanego wina i stearyny, resztki stłuczonych kieliszków. I kredę - rozniesiony stopami uczestniczek sabatu ślad magicznego kręgu.
Z zaplecza dobiegł ich cichy jęk. Obaj księża natychmiast podbiegli ku drzwiom. W magazynku za barem znaleźli leżącą, zawiniętą w obrus dziewczynę. Bardzo podobną do znanej im ze zdjęcia Karoliny Maślak. I bardzo od niej różną. Miała rozpuszczone włosy i dziwnie błogi wyraz na twarzy. Rozchylone usta przykuwały uwagę bardziej, niż czerwona plama na materiale skrywającym pierś.
- Żyje - westchnął z ulgą młody ksiądz.
Starszy przyklęknął i rozwinął obrus. Rana na piersi nie krwawiła już, także krew na udach wyglądała na zaschniętą. Kowalczuk zasłonił Karolinę, owinął jeszcze jednym ze złożonych w stos obrusów i skinął na swojego asystenta. Jakub Sadyba dźwignął dziewczynę na ręce i obaj wyszli z zaplecza. Na sali nie było już zmęczonego hotelarza. Nie niepokojeni wrócili na dół, do samochodu.
- Zawieź ją do klasztoru, wiesz gdzie - nakazał Kowalczuk, gdy Jakub położył dziewczynę na tylnych siedzeniach.
- Wiem.
- Zostawiam ci samochód, będziesz utrzymywał kontakt między mną, nią, a siostrami z liceum.
- Odwieźć księdza do kurii?
- Ją odwieź. Mnie potrzebny jest spacer. Długi spacer.


--
kliku-kliku, Czytelniku:

poniedziałek, 5 października 2009

Sabat cz. 3


Jadwiga Anusz wróciła na salę ubrana jedynie w pelerynę. W lewej dłoni miała srebrny kielich, w prawej - sztylet o czarnym ostrzu, athame. Zgasiła ostatnie elektryczne światła - zostały tylko świece. Sataniści z obsługi zebrali kieliszki i usunęli się w cień. Umilkły rozmowy czarownic, wszystkie kobiety zgromadziły się wokół wyrysowanego na podłodze kręgu, tworząc półksiężyc otwarty na podest. Jaga weszła tam i stanęła przy fotelu Heleny Szablewskiej. Stara czarownica poczekała, aż ustanie ruch na sali i wszystkie oczy zwrócone będą na nią, po czym wstała.
- Siostry! - głos łamał się jej ze starości i ze wzruszenia. - Zebrałyśmy się w noc Belenosa, by zjednoczyć się w Wielki Sabat. By przez ofiarę umocnić się i pokonać wrogów. Ceremonię beltane poprowadzi Jaga - powiedziała już ciszej, siadając z powrotem w fotelu. - Udzielcie jej swojej energii.
Jadwiga uklękła na podłodze i odłożyła kielich oraz sztylet. Wyjęła zapałkę z pudełka pozostawionego przy trójnogu i zapaloną rzuciła na węgle. Te, obficie polane rozpałką, zapłonęły wysokim płomieniem. Czarownica opuściła magiczny krąg i klasnęła w dłonie. Jeden z satanistów włączył muzykę, której nastrojowe, celtyckie nuty wypełniły salę. Równocześnie Hrumm i Magog, także w pelerynach, wprowadzili nagą Karolinę Maślak, uprowadzoną przed kilkoma dniami maturzystkę. Czarownica rozłożyła szeroko ręce, odrzuciła głowę do tyłu i zaczęła krążyć wokół pentagramu. Jej wargi wolno i bardzo cicho wypowiadały pierwsze słowa inkantacji przywołujących.
Mężczyźni doprowadzili dziewczynę do ołtarza i ułożyli na kamiennym blacie. Odurzona wiła się, jak gdyby chciała uniknąć dotyku zimnej powierzchni. Jasne włosy rozsypały się wokół głowy w wielki wachlarz. Czarownica wykonała kolejne okrążenie wokół ognia. Spod peleryny wyjęła papierowe zawiniątko z kadzidłem i rzuciła je na węgle. Salę wypełnił słodko-mdlący zapach. Słowa wypowiadane przez Jagę stały się głośniejsze. Leżąca ma ołtarzu Karolina zaczęła coś mamrotać.
Hrumm chwycił jej nadgarstki, nachylił się i zamknął usta pocałunkiem. Magog przesuwał dłońmi po łydkach dziewczyny, stopniowo sięgając coraz wyżej. Jaga wciąż krążyła, powtarzając magiczne formuły, Helena Szablewska patrzyła na nią spod półprzymkniętych powiek, wszystkie pozostałe oczy skupione były na ołtarzu. Karolina przekręciła się na bok i zwinęła w pozycji embrionalnej. Hrumm wyciągnął jej ręce ponad głowę, przekręcając na brzuch. Zgięte kolana uniosły pupę dziewczyny wprost pod nos Magoga. Ten chwycił biodra dziewczyny i zatopił usta w młodym ciele. Ofiara jęknęła głośno i uniosła twarz, znów napotykając chciwe usta Hrumma. Nie przerywając pocałunku, mężczyzna wspiął się na ołtarz i klęczał przed nią, przez co sama także musiała klęczeć. Z tyłu dziewczyny Magog również wszedł na kamienny blat i powolnym, stanowczym ruchem rozciągnął jej uda w przysiad na szeroko rozstawionych kolanach. Karolina rozłożyła ręce w geście oddania, imitując nieświadomie pozę Jagi, która nie przerywała inkantacji.
Obaj sataniści zrzucili peleryny, odsłaniając nagie ciała. Ich pocałunki spadały na szyję i ramiona dziewczyny z obu stron, niecierpliwe dłonie ocierały się o siebie, błądząc po krzywiznach jej pośladków, bioder, piersi. Jęki ofiary przeszły w skowyt, gdy uniesiona nagle w powietrze poczuła równoczesną stymulację czakry genitalnej i czakry podstawy. Strumień pobudzonej energii popłynął w górę ciała, wyrywając się krzykiem z ust i wypełniając głowę błogością. Mężczyźni naparli na nią silnej, razem kołysali się do rytmu muzyki i wypowiadanych podniesionym głosem inkantacji Jagi. Wreszcie cała trójka zjednoczyła się w ekstatycznym orgazmie, przerwanym gwałtownie cięciem sztyletu.
Jadwiga Anusz patrzyła, jak krew z płytkiej rany na piersi ofiary spływa na ostrze athame. Gdy uznała, że ma jej dość, zamieszała sztyletem w podniesionym z podłogi kielichu i zawartość gwałtownie wylała w płomienie. Wybuchnął obłok pary, ale nie rozwiał się po sali jak dym z kadzidła. Przeciwnie - gęstniał, skręcając się i formując ogromną, humanoidalną postać. Po chwili w środku kręgu stał dwuipółmetrowy mężczyzna z głową żubra. Rozejrzał się wokół, opuścił rogaty łeb między ramiona i ruszył w stronę ołtarza. Bariera krawędzi kręgu powstrzymała go nagle. Demon zaryczał i naparł ponownie, ale krąg wytrzymał.
- Zabierzcie ją! - krzyknęła Jaga do satanistów, którzy na widok bestii odsunęli się od dziewczyny.
Posłusznie chwycili omdlałą, krwawiącą Karolinę pod ramiona i pociągnęli w stronę zaplecza. Żubr podążył za nią wzrokiem, sapiąc gniewnie.
- Ta gąska nie jest dla ciebie, Panie - powiedziała czarownica, opierając się o krawędź ołtarza i rozchylając pelerynę. - A twoja moc - nie dla niej.
Nagie ciało zwróciło uwagę demona. Przekrzywił głowę, oblizał się językiem aż po nozdrza.
- Podoba ci się? Dobrze - wyciągnęła prawą stopę daleko przed siebie i starła część wyrysowanego kredą kręgu pomiędzy sobą a przywołaną istotą. - Chodź...


--
kliku-kliku, Czytelniku:

czwartek, 1 października 2009

Sabat cz. 2


Wyłożona sztucznym kamieniem winda zatrzymała się na ostatnim piętrze hotelu. Jadwiga Anusz, w popielatym kostiumie, z czarnymi włosami spiętymi w ciasny kok, wysiadła wprost do sali restauracji wynajętej na ten wieczór. Wnętrze, które ostatnio widziała tego popołudnia, zmieniło się nie do poznania. Stoliki zsunięto pod ścianę, a ogromną wolną przestrzeń oświetlało kilkaset grubych świec. Wciąż jeszcze zapalona była część lamp, ale wkrótce miało to się zmienić. Efekt przerósł oczekiwania Jagi, atmosfera tego miejsca udzieliła jej się, wypełniając żołądek motylami podniecenia, oczekiwania na cudowną noc.
Skinieniem głowy odpowiadała na pozdrowienia krążących po sali czarownic. Zebrało się ich około setki, wszystkie już boso, w czarnych pelerynach, zbijały się w małe grupki, obchodząc znajdujące się nieco z boku podwyższenie. Podest ten, na co dzień zarezerwowany dla muzyków, był prawie pusty. Stał tam jedynie fotel z wysokim oparciem, na którym siedziała Helena Szablewska - seniorka i głowa sabatu. Trzy metry przed nią, na podłodze, wyrysowano kredą pentagram wpisany w krąg pełen magicznych symboli. W środku pentagramu stał żelazny trójnóg podpierający obszerną misę wypełnioną węglem. Właściwie był to grill bez rusztu, ale nie w tym miejscu, nie w tej atmosferze.
Między fotelem a pentagramem stała szeroka skrzynia obłożona imitacją kamienia. Zaraz też z zaplecza wyszło dwóch ubranych na czarno mężczyzn niosących blat kuchenny z tego samego sztucznego tworzywa. Blat ułożyli starannie na podstawie, upewniając się, że wypustki trafiły w odpowiednie otwory i całość tworzy stabilny ołtarz.
- Hrumm, Magog - Jaga przywołała ich do siebie.
- Wszystko gotowe, pani - oświadczył Magog, najwyraźniej atmosfera i jemu się udzieliła.
- Dziewczyna przytomna?
- Tak.
- Doskonale - odesłała ich gestem i podeszła do fotela Heleny Szablewskiej. - Witaj, cioteczko. Dziś wielka noc.
- Wielka noc dla ciebie, moje dziecko. Ja już jestem taka słaba.
- One przyszły dla ciebie, nie dla mnie - powiedziała Jaga wskazując zgromadzone kobiety. - Razem będziemy silne. Ty będziesz silna.
- Tak tak - pokiwała głową staruszka. - Tak tak.
Jadwiga Anusz pochyliła się i ucałowała jej włosy. Energia w czakrze korony była ledwo wyczuwalna. Ale Helena była symbolem. Może i nie miała już sił na poprowadzenie sabatu, ale bez niej by się nie odbył. Nie na taką skalę. Młoda czarownica zeszła z podestu i ruszyła w stronę zaplecza, by się przebrać. Kątem oka widziała jeszcze kilku długowłosych mężczyzn zajmujących się barem i roznoszących drinki. Satanistyczne hostessy - pomyślała.
Tuż za drzwiami sali restauracyjnej czekał na nią Tomasz Jęczmień, manager sali, z którym omawiała warunki wynajmu. Krążył nerwowo i wyłamywał sobie palce. Był wysoki, bardzo wysoki i chudy. Garbił się nieznacznie, prawdopodobnie przez konieczność nachylania się do ludzi podczas rozmowy.
- Dobrze, że panią widzę - powiedział, błyskawicznie podchodząc do czarownicy. - Zupełnie mi się to nie podoba. Zgodziłem się na świece, ale nie było mowy o otwartym ogniu.
- O co panu chodzi?
- O ten, jakby to powiedzieć, żeby nie urazić..., no nie grill, ma się rozumieć, tylko jakby... czarę ognia?
- To najzupełniej bezpieczne. Będę się tym opiekować osobiście.
- No nie wiem. Pani oczywiście ufam, ale ci panowie, którzy dosypywali węgli, oni są... - zawahał się. - W każdym razie wolałbym, żeby nie biegali z pochodniami po sali - dokończył wreszcie.
- Bez obaw. Mężczyźni są wprawdzie mile widziani we wspólnocie Wielkiego Sabatu, mogą jednak pełnić wyłącznie funkcje służebne, a nie liturgiczne, bo ich tyłeczki nie interesują Księcia Ciemności. Nie będą zajmować się ogniem.
- Ach tak, rozumiem - uspokoił się nieco. - Widzę, że cały ten satanizm to po prostu katolicyzm à rebours.
- Proszę sobie darować tę refleksję religioznawczą - odpowiedziała Jaga oschle. - I zostawić mnie samą, chcę się przebrać.
- Już znikam, łaskawa pani - Tomasz skłonił się i ruszył w stronę wyjścia. - Gdyby czegoś pani potrzebowała, proszę dzwonić.

--
kliku-kliku, Czytelniku: