poniedziałek, 24 sierpnia 2009

Władza i siła cz. 4


Marzena Laskowska leżała na skórzanej kanapie w swoim salonie i dość szybko opróżniała kolejne kieliszki czerwonego wina. Na fotelu, który zwykle sama zajmowała, przyjmując gości, tym razem siedziała Anna Mróz. Także z kieliszkiem wina, jednak dużo rzadziej podnoszonym. Marzena zaprosiła ją, żeby się wyżalić i by w rozmowie jakoś pozbierać się, wypracować plan działania.
- Agnieszkę poznałam na studiach podyplomowych - opowiadała. - Czasem stawiałam jej tarota. Podobno najtrudniej być prorokiem we własnym kraju. Jeżeli ludzie poznają cię jako czarownicę i spotykają tylko w tej roli, to łatwo utrzymać aurę tajemniczości. Łatwo być wieszczką, szafarką wiedzy tajemnej. Rozumiesz?
Starała się mówić lekko napuszonym językiem, do którego nawykła w kontakcie z klientami, ale Anna doskonale ją rozumiała. Rozumiała też, że musiało stać się coś ważnego. Inaczej Marzena nie zaczynałaby opowieści od początków swoich kontaktów z magicznym rzemiosłem. Nie odwróciłaby też swojej pozycji gospodyni, w której z fotela analizowała klientki rozłożone na kanapie jak na kozetce.
- W drugą stronę jest trudniej - kontynuowała. - Ale z nią mi się udało. To mnie podbudowało, pomogło uwierzyć we własne siły. Oto wzorowa studentka, dziewczyna, która nie raz widziała mnie w sytuacji, gdy czegoś nie wiem, nie umiem, nie potrafię - ufała mi. Cokolwiek wyszło mi w kartach, starała się zastosować w życiu. Nigdy wcześniej nie miałam na nikogo takiego wpływu, nawet na facetów. Wszystko dzięki temu, czego uczyłam się od ciebie.
Skończyła kolejny kieliszek i sięgnęła po butelkę. Chciała dolać też swej dawnej mistrzyni, ale ta wciąż miała szkło w jednej trzeciej pełne.
- Firma, w której pracowała, szukała atrakcji na Andrzejki dla pracowników. Agnieszka zaproponowała im mnie. Było jeszcze parę innych osób, ktoś prowadził wróżby z wosku, był astrolog z laptopem - wiesz, przegląd jak na targach parapsychologicznych. Ale to do mnie zrobiła się największa kolejka, bo z każdym porozmawiałam, każdy dowiedział się z kart czegoś prawdziwego. Na drugi dzień Agnieszka znów zadzwoniła mówiąc, że żona prezesa chce się umówić na indywidualną sesję.
Gospodyni rozpięła spinkę, pozwoliła rudym włosom opaść na ramiona. Ze stóp zrzuciła domowe pantofelki, wsunęła nogi pod poduszki kanapy. Czuła się coraz swobodniej, rozmowa przynosiła ulgę.
- I tak to się zaczęło. Zaczęłam obsługiwać Jolkę, żonę prezesa i jej koleżanki. Z rozpędu też Agnieszkę, która dzięki temu awansowała. Najpierw zwykłe sesje, wróżby, pomoc przy podejmowaniu decyzji. Ale potem doszły lubczyki, wzmacnianie kosmetyków, dziewczyny chciały się uczyć. Zostałam mistrzynią, miałam własny coven.
- Co?
- Coven. Znaczy sabat, ale żeby dziewczynom nie mieszał się sabat-zgromadzenie z sabatem-zlotem, zdecydowałam się na wiccańskie nazwy: coven, esbat
- Jasne - Anna skinęła głową. W sumie dobrze, że komercyjne przedsięwzięcie trzymało się komercyjnych nazw.
- Zbyt wiele ich nie nauczyłam. Dla nich to było kolejne hobby, gdzieś między jazdą konną a spa. Dawało korzyści seksualne i pomagało dbać o urodę. Nie rozwijały się specjalnie, ale ja z nich żyłam.
Butelka była pusta, więc Marzena poszła do kuchni po drugą. Po powrocie dolała z rozpędu w oba kieliszki, mieszając u Anny merlot z shirazem. Ruchy rudej czarownicy stały się bardziej zamaszyste. Najwyraźniej zbliżała się kulminacja, bo po początkowym rozluźnieniu opowieść zaczynała ją nakręcać.
- Ja z nich żyłam, rozumiesz?! - powtórzyła, wracając na kanapę. - Na podyplomowe poszłam, żeby się przekwalifikować i wyrwać z biura. A w wyniku tych studiów, tej znajomości, całkowicie zmieniłam życie. Zaczęłam utrzymywać się ze swojej pasji, robić to, co zawsze chciałam. I tylko to. Żyłam jak królowa, bo moje leniwe uczennice każdy odczynnik kupowały ode mnie. Zioła z Herbapolu po przesypaniu do papierowych rożków sprzedawałam z pięćdziesięciokrotnym przebiciem. I jednego dnia wszystko trafił szlag! - machnęła kieliszkiem, rozlewając część wina.
- Co się stało?
- Dziewczyny zebrały się na esbat. Zanim do nich dojechałam, pojawił się jakiś pieprzony inkwizytor i na śmierć je przestraszył. Jedną pobił, rozumiesz? A mnie tam nie było, żeby je obronić. Teraz nie chcą mnie znać. Straciłam swój coven, swoje klientki. Przez jakiegoś klechę od Kowalczuka i jedno głupie spóźnienie.
- Gdybyś się nie spóźniła, mogłabyś stracić o wiele więcej. Zwłaszcza, jeżeli on nie był od Kowalczuka.
- A od kogo? Podobno Kowalczuk dostał nowe rozkazy od biskupa Morawskiego. Jeździ po parafiach, organizuje. Znasz go, znasz ich obu - to nie są ludzie dialogu. Wzięli się za nas. I my też musimy się zorganizować.
- No tak - stwierdziła Anna - rozmawiałaś z Jagą. Zaraziła cię swoim planem.
- To nie jej plan. Ciotka Helena ma być głową Wielkiego Sabatu. To chyba wystarczający autorytet, nawet dla ciebie.
Anna odstawiła kieliszek i podniosła się.
- Szanuję Helenę - powiedziała, przechodząc do przedpokoju. - Ale znam Jagę i widzę, jaki ma ona wpływ na ciotkę. Nie jesteś już moją uczennicą, ale proszę, przemyśl to jeszcze. I nigdy nie mów mi, że muszę się w coś zorganizować - dodała wychodząc.

--
kliku-kliku, Czytelniku:

Brak komentarzy: